wtorek, 23 grudnia 2014

Merry Christmas!

Usiadłem w fotelu, położyłem herbatę na stoliku obok. Rozpiąłem pierwszy guzik spodni, bo chyba nieco mi się przytyło. Włączyłem jakiś szybki swing i odpłynąłem daleko. W końcu ciepło mi w stopy. To od czekolady.
Ubrałem choinkę, upiekłem sernik, ugotowałem barszcz, kompot z suszu.  
Uczesałem włosy, ogoliłem jaja, wyrwałem włosy z nosa. Czekam na Jezusa.
Pasterka rozpoczęta, śpiewam kolędy, jestem grzeszny, mam chęć na ministranta. 

Ciało i krew Chrystusa jakieś mdłe. Lepsze pierogi babci i koniak z barku w salonie.

Wyszedłem przed dom                       Papieros mókł na deszczu
W poranek wigilijny.                           W wigilijny poranek.
Znaczy koło południa,                         Dym mi zastępował
bo jakoś zaspałem.                             Mroźną parę z ust.

Przywitał mnie                                    Wstałem zbyt późno,
ryk wiatru                                           Chyba przed południem.
szmer deszczu                                    Wiatr mnie obudził
pojebane to wszystko.                         Przeganiając chmury.

Choinka już ubrana,                            Parasol-choinka.
wódka już w lodówce                          piwo w lewej ręce.
czekam do północy                             Jezus przychodzi
by zjeść schab ze śliwkami.                 jak pies z kulawą nogą.

__________________________________________

Tobie życzę, żebyś był szczęśliwy jak nigdy dotąd.
Tobie zaś miłości.
Tobie, byś zmądrzał i kochał nad życie.
Tobie pieniędzy, bo wiem jak Ci ciężko.
Tobie fortepianu, tego od Stainwaya.
Tobie francuza z orkiestry. By długo i szczęśliwie...


Sobie francuza z orkiestry, choć na pół godziny. 
Sobie fortepianu, bez większych wymagań. 
Sobie też pieniędzy, no bo bez nich ciężko. 
Sobie żeby zmądrzeć i kochać nad życie.
Sobie też miłości.
Sobie też szczęścia. Którego nigdy dotąd..!

__________________________________________

Mijają kolejne święta, a życie toczy się dalej jak gruba Niemka po świeżo wylanym asfalcie. Nigdy nie wymyśliłem bardziej chujowego porównania, dziwne. To znaczy, że toczy się szybko i płynie, wolno i z przerwami?
Dzielę się z wami wirtualnym opłatkiem, zbitkiem słów i liter. 

I niech się wszystkim..!
Do dna!
Na dno!
Od dna!




poniedziałek, 22 grudnia 2014

Koronka ze wspomnień















(...)
Osunął się na ziemię i zemdlał.
Ocknął się leżąc na podziurawionej, pseudo-skórzanej pufie z której wysypywały się drobne kuleczki styropianu. Strasznie bolała go głowa,  a w ustach czuł smak rzygowin.  Przez chwilę nie mógł przypomnieć sobie co się stało i za cholerę nie wiedział skąd się tutaj wziął.  Ani gdzie jest.
- Jak się czujesz? - zerwał się i natychmiast opadł z powrotem na pufę. Przypomniał sobie wszystko.
- Ja? Dobrze. Która godzina?
- Po piątej. Ocknąłeś się raz w środku nocy. Pewnie tego nie pamiętasz.  A chwilę potem zasnąłeś.  - barman zapalił światło.  Karol zacisnął powieki i zakrył oczy ręką. 
- Zgaś to, daj mi spać,  proszę. 
- Nie możesz tak po prostu spać sobie w klubie. Jestem zmęczony,  pracowałem całą noc i chcę iść do domu. Pojutrze mam kolokwium z... chuj, nie ważne z czego. Musisz iść do domu.
- Ale...
- Wstawaj. 
Chłód uderzył go w twarz. Wschód przeszył głowę światłem na wylot. Taksówka już czekała przed wyjściem z klubu.
- Obrońców Wybrzeża 6.
- Falowiec?
- Tak. Jedź pan...
Kierowca ruszył i od razu zahamował gwałtownie. Karolowi przewróciło się w żołądku.
- Czy Pana już do końca popierd...
- Toż to nie moja wina, to ten zaczął...
- W którą stronę on jedzie? - to był barman. 
- Do Gdańska, na Obrońców Wybrzeża.
- To po drodze na Zgody I numer pięć mógłby pan zajechać?- zapytał.
- Klient nasz pan. I to pan płaci.
- Nie, kolega płaci. Jest mi nieco dłużny.- odpowiedział. Karol spojrzał na barmana tępym spojrzeniem.
- Dłużny? Kurwa, ja nawet nie wiem jak Ty masz na imię.- obruszył się.
- Mateusz.
- To który z panów płaci?- wtrącił się taksówkarz. 
- Karol. 
- Mateusz. 
- Jeden chuj...- odpowiedział Karol, a taksówkarz spojrzał się krzywo w lusterko.- najpierw na tej... tam gdzie on mieszka. 
- Zgody...
- Jeden chuj.- przerwał mu Karol. Teraz i Mateusz spojrzał się na niego krzywo. 
- Jeden chuj.- powiedział taksówkarz i przeciął ciszę warkotem silnika starego Mercedesa. Sopot już spał, gdzieniegdzie kręciło się parę zbłąkanych imprezowiczów, którym na złość zamknęli już wszystkie kluby. Światła pracowały swoim stałym rytmem, gdzieś w oddali przejechał autobus. Taksówkarz jeszcze nie do końca się obudził, pewnie dopiero co zaczął swoją zmianę.  Karolowi już nie chciało się spać. Bolała go głowa, czuł zmęczenie, ale przypomniał sobie słowa Mateusza zanim wylądował nad sedesem. Nie chciał spać, nie chciał żyć, chciał zniknąć.
Przejeżdżali przez granicę między Sopotem a Gdańskiem, kiedy Mateusz powiedział:
- Dobra, niech najpierw pan jedzie na Obrońców.- zarówno taksówkarz jak i Karol spojrzeli na niego pytającym wzrokiem. 
- Przecież mówił pan, że...- niepewnie zaczął kierowca.
- Klient nasz pan.- odburknął ten drugi.
Coraz mocniejsze słońce rozpraszało resztki mgły z której wyłoniły się falowce. Ikony modernizmu, ikony brzydoty. Baraki dla na wpół umarłych, getto dla ludzi zapierdalających dzień w dzień jak mrówki. Ule w których nie wrzało. Atrapy udanego życia, przypominające parawany przeciwsłoneczne bezładnie powtykane w piach nad brudnym i zimnym Bałtykiem. Szara masa dla szarej masy. Żelbeton i ziemista cera. Szara elewacja i monotonne życia. 860 metrów jednostajności. Jedenaście poziomów różnorodności malkontentów, która co rano zlewała się w jedno schodząc do windy i rozlewała w mniejsze, osobne wsiadając do autobusów czy tramwajów jadących w różnorakie strony, donikąd. 
Kierowca podjechał pod wskazaną przez Karola klatkę i zatrzymał samochód.
- Jak do tej pory mamy 28,50.- mruknął. 
Karol wyciągnął portfel z kieszeni płaszcza, ale Mateusz powstrzymał go szybkim ruchem dłoni.
- Rozliczymy się później.
- Skąd masz pewność, że się zobaczymy?
- Nie mam. Do zobaczenia.- i zamknął drzwi samochodu.- To teraz na Zgody będzie. 
Kierowca spojrzał w lusterko i porozumiewawczo kiwnął głową. Mercedes warknął. 
Karol obrócił się i nawet przez myśl mu nie przeszło, żeby wracać do pustego domu, w którym zostawił niepozmywane garnki, niedojedzony obiad na patelni, rozrzucone skarpetki i niezasłane łóżko. Nie chciał wracać do jednej z wielu klatek w falowcu nazywanych prześmiewczo mieszkaniami. Postawił krok w kierunku morza i wschodzącego słońca. Może nowy dzień zamierza wstać dzisiaj i w nim?
Mercedes wyjechał już na główną drogę. Mateusz siedział z tyłu zmęczony, ale też bez poczucia senności. 
- Dobra, stój pan!- krzyknął nagle. 
- Jezus Maria, czyś pan zwariował?! Przed szóstą rano się człowiekowi do ucha drzeć? Gdzie ja się mam zatrzymać, na środku skrzyżowania?
- Jak dla mnie to może się pan nawet zatrzymać na dachu samochodu przed nami, ale ma się pan zatrzymać!
Kierowca taksówki wkurwił się i zatrzymał z piskiem opon. 
- 32.20 się należy, chyba, że może znów chce pan jechać dalej.
- Już, nie, znaczy, płace i idę- wręczył kierowcy pięćdziesięciozłotowy banknot i wyskoczywszy z samochodu puścił się biegiem w stronę falowca. Taksówkarz wyłączył nawigację i odjechał z myślą, że "pedały niezdecydowane, ale forsę, to kurwa mają". 
c.d.n.
_________________________________
Oko za oko, słowo za słowo,
Dotyk za dotyk, dobranoc za noc.


niedziela, 7 grudnia 2014

Koronka ze stali.







































Ciężko mi się ostatnio oddycha.

Czuję, że oddycham ale nie do końca.
Brakuje mi poczucia spełnienia.


Telefon wibrował w jego kieszeni już chyba trzeci raz odkąd wszedł do klubu, jednak mimo tego, że był sam, nie interesowało go to wcale. Usiadł bardzo blisko przejścia na balkon, tak, że jedni z tych bardziej pijanych ocierali się kroczem lub pośladkami o jego twarz. Czuł, że jest żałosny, czuł, że jest sam i co najgorsze- nie powinno go tu być. Już dawno minęły czasy, kiedy panowała tutaj rodzinna atmosfera, było miło, wszyscy się uśmiechali i rozmawiali o rzeczach błahych. Choć może dalej było tu tak samo, tylko on nie potrafił tego dostrzec, bo już nie przychodził tutaj z nim.
Telefon dał o sobie znać jeszcze raz i zirytowany chłopak wstał i podszedł do baru.
- Szkocką z lodem.
- Szkocka jest, ale loda muszę niestety odmówić.- barman pokazał rząd śnieżnobiałych zębów.
- Dwa razy szkocką z lodem, poproszę. - owo "poproszę" było tak strasznie wycedzone przez zęby, że barmanowi odechciało się żartów.
- Się robi. Ale więcej uśmiechu na przyszłość polecam.- "Chryste, co za cham" pomyślał chłopak, zabrał szklankę i skierował kroki ku wolnej pufie w rogu sali, którą w tej samej chwili zajęła przysadzista lesbijka.
- Kurwa.
Wrócił na miejsce w przejściu, które dalej było wolne. To miejsce chyba zawsze było wolne. 
Whisky była gorzka, wykrzywiała mordę strasznie, ale alkohol pije się nie po to, żeby smakował. Jeden łyk, potem drugi. Gorąco wypełniło przełyk i żołądek, poczuł przyjemne ciepło. Wstał, żeby zamówić jeszcze jedną szklankę i tym razem uśmiechnąć się do barmana, w tym samym momencie młody chłopaczek chciał przejść obok niego. Nie minęła sekunda i szkło z resztkami lodu rozbiło się w drobny mak na posadzce.
- Jak leziesz, no kurwa mać!
- O, sorry...
- W dupę sobie wsadź to sorry! - pedałek spojrzał na Karola badawczo i miało się wrażenie, że to nie "sorry" chciałby sobie w dupę wsadzić. - Czy ktoś to może posprzątać?
Barman wyszedł zza baru z szufelką i zmiotką oraz papierowymi ręcznikami. Sam zabrał się za zgarnianie na szufelkę szkła, ręczniki wręczył Karolowi. 
- Nie najlepszy dzień? - podpytał kiedy chłopak uklęknął obok niego i zaczął wycierać posadzkę. 
- Ostatnio mam same nienajlepsze. - mruknął Karol i dodał po chwili - a już zgodnie z życzeniem chciałem się uśmiechnąć zamawiając kolejną whisky. 
- Jeszcze nie wszystko stracone. - powiedział barman wstając i uśmiechnął się, zabierając od Karola rolkę ręczników. 
Chłopak pomyślał, że ktoś tu chyba ma za dobry humor albo w ramach pracy pełni też rolę klubowego psychologa. Zamówił jeszcze jedną szklankę szkockiej, potem kolejną starając się uśmiechnąć wykrzywiając twarz w bolesnym grymasie. 
W momencie, kiedy pił chyba już piątego drinka z drugiej strony baru stanął On. Karol zauważył go od razu. Zmierzwione włosy, śmiejące się oczy i zawadiacki uśmiech. Przyjście tutaj widocznie nie było najlepszym pomysłem. Lepiej jak zwykle było zostać w domu pijąc w samotności piwo i oglądając bezsensowne filmy w telewizji. Jednym ruchem wychylił całą szklankę alkoholu i zeskoczył ze stołka. 
- A Ty dokąd? - barman odwrócił się w jego stronę. 
- Ja... - przecież nie powiem barmanowi o co chodzi. Pomyślał i spojrzał na Niego.
- Ach... No tak. Wszyscy od tygodnia mówią tutaj o rozstaniu pary roku. - barman się zaśmiał. 
- Pary roku? 
- Tak was tu nazywają już dłuższy czas. Powiedz mi szczerze, który raz tutaj jesteś? 
Karol zamyślił się na chwilę. 
- Bo ja wiem? Trzeci? - powiedział. 
- No właśnie - barman pochylił się w jego stronę.- Ty tu jesteś trzeci raz. On przychodził tu co tydzień. I za każdym razem wychodził z kim innym. 
Karol poczuł mocny uścisk w żołądku. Poczuł, jakby nagle w jego brzuchu znalazła się wielka ołowiana kula. Spocił się, dreszcz wstrząsnął jego ciałem. Spojrzał nieobecnym wzrokiem na barmana i pobiegł w kierunku łazienek. Na szczęście jedna z toalet nie była zajęta. Chłopak upadł na podłogę, zgiął się w pół i zwymiotował brunatną cieczą do muszli. Jego twarz świeciła od potu, pod pachami zaznaczyły się ciemne półkola. Kolejny skurcz złapał go za brzuch i do muszli poleciała kolejna porcja kwaśnej, śmierdzącej cieczy. Ktoś otworzył niezamknięte drzwi, zobaczył chłopaka i z obrzydzeniem powiedział tylko "ja pierdolę". 
Było mu zimno, czuł się strasznie. Widział swoją ubrudzoną rzygowinami, przepoconą koszulkę, czuł smak i zapach wymiocin. Każdy, kto co chwila zaglądał do łazienki wydawał z siebie tylko jęk obrzydzenia i czuł odrazę. Karol zdobył się na to i zamknął drzwi. Nie wymiotował już tak często, spuścił wodę w sedesie i usiadł w rogu oparty o ścianę. Co chwila ktoś szarpał za klamkę. Prawda dopadła go zbyt brutalnie, zbyt mocno uderzyła go w twarz. Dusiła go. A teraz przez tą prawdę ma jeszcze poczucie wstydu. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się wymiotować po alkoholu, ba, jeszcze nigdy się nie upił. Zawsze miał mocną głowę. Ale też słabe nerwy.
Ktoś zapukał do drzwi.
- Otwórz, to ja. - usłyszał stłumione przez drzwi słowa. Nie wiedział jaki "ja", chyba był zbyt zamroczony. Otworzył drzwi i osunął się na podłogę. Zemdlał. 

__________________________
Wiesz, lubię wieczory
Lubię się schować na jakiś czas.
I jakoś tak, nienaturalnie,
Trochę przesadnie, pobyć sam.
Wejść na drzewo i patrzeć w niebo;
Tak zwyczajnie, tylko że
Tutaj też wiem kolejny raz,
Nie mam szans być kim chcę.





czwartek, 4 grudnia 2014

Barbórka

Piesi podkurwieni.
Samochody podkurwione. 
Tramwaje podkurwione.
Ja podkurwiony.

Z zimna i niedołęstwa trzęsą mi się ręce, prawie zabiłem się wysiadając z tramwaju, przez ponad cztery godziny słuchałem bezsensownej polifonii średniowiecza, a kolokwium pewnie i tak ujebałem. Zbliżają się Święta, które kiedyś tak kochałem, a teraz chcę uciec. Zbliża się sylwester, który spędzę nie wiem gdzie, nie wiem z kim i nie wiem jak. Ze studiami jestem w czarnej dupie, może po prostu się nie nadaję. Zaniedbuję wszystkich, którzy znaczą dla mnie dużo, wymówką może być to, że nie dzwonię nawet do matki z powodów tylko mi znanych. Nie pamiętałem o urodzinach byłego niedoszłego. Wkurwiają mnie ludzie, współlokatorka, siostra. Denerwują mnie ludzie, którzy odnoszą sukcesy.
A ja potrafię tylko o tym pisać.
Ktoś zapytał się ostatnio, czy jestem smutnym człowiekiem. Nie, ja nie jestem smutny. Jestem zramolały, zdziadziały i zgorzkniały.
Być może po prostu lekko poirytowany jestem swoją obecną sytuacją i pewnych sytuacji brakiem.
Malkontenctwo pełną parą.

Przejdźmy do rzeczy pozytywnych. 

wtorek, 2 grudnia 2014

1 grudnia

Zacząłem dzień bez krzyku mew całkiem blisko dachu sopockiego wieżowca.
Wypiłem kawę z widokiem na morze.
Morze zabielone mlekiem bez ani jednej łyżeczki cukru.
Zamglone. 


Ekspres miał ochotę parzyć kawę dalej, tak kropla po kropli.
Oddalało się jedno od drugiego.
A było przecież tak blisko.
Kawa: "Ty kochasz Jego".

Niebo się zeszkliło, zahartowało mrozem.
Wyszedłem na balkon bez kapci, puknąłem lekko. Knykciem.
Usłyszałem jakby kieliszek o kieliszek, ale już bez wina.
Półsłodko.

Ciśnienie spadało, jak winda z dziesiątego piętra.
Autobus odjechał wypełniony niczym. 

Zdalnie sterowany pociąg wjechał na stację,
powierzyłem swe życie zabawce. 


Żar tlił się przez siedem centymetrów, 
potem gdzieś w tyle rzucony w powietrze.
I stał na przystanku pewien chłopak

usta mu pękły na wietrze. 

Spierzchnięte usta.
Marzenia pierzchły w dal.
W ten mróz pod pierzyną

Bawił się chłopak z dziewczyną.

Pożegnanie wargi spierzchnięte
wysłały na wiatr.
Zasłały w myślach łóżko.
Zaspały w tej zaspie pierzyny.


W niebieskich oczach. 
Ciało niebieskie.
Błękitna krew. 

Krzyk mew, śpiew mew. 

I znów ja swe życie na koła nałożyłem
A koło to różnie potoczyć się może.
I mogę się rzucić w Sopocie z molo w morze.
O Boże, możesz we mnie wbić wszystkie noże.

Też masz niebieskie oczy?
I pierzchną Ci usta?
Chłopaku uroczy. 

Myślący o...

Pamiętam, było pusto. 

Kilka dźwięków w tle.
Twoje... oczy.
Topole we mgle.

Skrawek powietrza zamknięty
Sprytna bestia z człowieka
A Ty? Nietknięty. 

A Ty? Dalej czekasz.
Pamiętam doskonale.
Pamiętasz? No właśnie. 
Miałeś miliony "ale". 
Nad ranem zawsze jaśniej.
I znów swe życie na koła nałożyłeś.
A koło to różnie potoczyć się może. 

Tamtej nocy to Ty mi się śniłeś.
Ty, słońce, piwo, muzyka, ja i morze.

Dwa psy na dodatek.
Albo dziesięć kotów.
Pięć tysięcy matek.
Dwóch pilotów z "LOT-u".

Lecz już nigdy nie będę Cię męczył tą listą. 

Wybacz Niekochany, nie jestem utopistą. 
_________________________________________
"Czekanie sprawia, że gorzknieje cała słodycz w nas".






środa, 26 listopada 2014

Idzie jesień, chuj rozwala kieszeń.

...chłopaków na Ciebie czekają całe rzesze.

Dobrze, że nie trzy rzesze.
Wyjazd na gdańską obwodnicę bywa bardzo ciekawy i śmieszny, jeśli tylko są korki, pada deszcz, prowadzi twój ukochany i jedziecie do Ikei. ( dobra, "do Ikea"). Robi się jeszcze zabawniej gdy mijacie odpowiedni zjazd trzy razy i jedziecie w stronę Gdyni, potem apiać w stronę Gdańska, a potem jeszcze raz w stronę Gdyni. Potem jest fajnie jak je się klopsiki z frytkami by później, o pełnym brzuszku, zwiedzać każdy zakamarek sklepu o łącznej powierzchni 31 059 m2. By w końcu wyjść z niego z pustymi rękami, bez szafy z wyposażeniem PAX, stolika LACK czy zestawu pięciu świec FENOMEN o łącznej wartości 19,99 zł. Ja tam byłem zadowolony nie kupując nawet szczotki do kibla za równe 3 zł w strefie okazji; Minio zadowolony nie był. Na pocieszenie poszliśmy do MediaMarkt i z przykrością stwierdziliśmy, że nasze kino domowe jest o 200 zł tańsze niż trzy miesiące temu. Kolejny sklep- znowu puste ręce... a nie! Zakupiona została mysz bezprzewodowa za 59,90 zł.
Wróciliśmy do Sopotu, gdzie o tej porze roku już tylko cisza i spokój.
I półsłodkie białe wino.
I on.



czwartek, 13 listopada 2014

Flaga na ryj i za ojczyznę!

Dzień Niepodległości minął nam razem.
Tak bardzo razem ile to "razem" powtórzył prezydent razem ze swoją kartką z której czytał.
Czekałem na płonącą tęczę, kampanię wyborczą w czasie defilady i masę różnych innych ciekawostek. Czekałem też na to, żeby Polacy udowodnili jak bardzo swej ojczyzny nienawidzą, jak bardzo szanują ten dzień i nie pamiętają trzeciej zwrotki hymnu. Czekałem aż u Kuby Wojewódzkiego przyczepią pani Miko dwa kotyliony w miejscach w których znajdować powinny się sutki i już w ogóle będzie patriotyzm pełną gębą. Znaczy pełną piersią. A nawet dwiema.
Ale dość o polityce, dość o Polsce, dość o patriotyzmie, którego już nie ma. 

"Nienawidzę cię Polsko".

Ach... Temat chciałem skończyć, ale zapomniałem o tym, że swojej własnej sześciokolorowej flagi za okno nie wywiesiłem. Zastanawiałem się dość długo czy to zrobić i rozważałem trzy opcje:
a) flaga zawiśnie w mieszkaniu na oknie niewidoczna dla mało spostrzegawczych, plujących na chodnik narodowców. Minus: jeśli jakiś uniesie przypadkiem głowę i rzuci kamieniem to mam po szybie.
b) flaga będzie powiewać na kiju od szczotki na balkonie. Plus: amortyzacja rzutu kamieniem. Minus: ryzyko podpalenia z parteru.
c) flaga wisi niepozornie na linkach od prania i udaje kolorowy ręcznik. Plus: liczę na daltonizm narodowców. Minus: symbol tak bezcześcić?
Teraz naprawdę koniec.
"Flaga pomięta, brudna i szara. Dziś jestem brzydka, dziś jestem stara".

Moje życie ucieka mi przez palce. Szczypie mnie język, to chyba z odwodnienia i od zbyt dużej ilości papierosów. I piwa. I whisky. W ogóle prowadzę hedonistyczny tryb życia. C'est la vie.
Co do działalności twórczej to znajduje ona ujście raz na jakiś czas. Moja twórczość roni łzy, rodzi w bólach, flaki wypruwa, wszystko co najgorsze. Ale jest, czuję ją. To jest chyba najważniejsze.

_____________________________
"Boli mnie głowa, totalny niż.
Męczy mnie Polska, wisi mi krzyż". 

sobota, 1 listopada 2014

W dniu moich urodzin.

W dniu moich urodzin pisze do mnie adam1991, który ma na sobie bluzę Prosto i dresy Najacza. Wygląda jak koksu bez szyi i znając życie bez czegoś innego. Tak więc Adam Koks pisze do mnie "Hejka".
Czy ze mną jest coś nie tak?
A ja jak zwykle pogrążam się w niezbyt kolorowych myślach,  aktorka grająca Agatę Mróz właśnie umarła na TVN-ie, przecież kto puszcza kabaret pierwszego listopada? Obejrzałem dzisiaj groby koszalińskiego cmentarza komunalnego na żywo i kilka innych nekropolii w telewizji. A także coroczny bilans kto znany umarł przez ten rok.
Wszystkiego Najlepszego!
Synku.
Bracie.
Wnuczku.

A mi wcale najlepiej nie jest. Osiągnąłem wiek w którym facet powinien mieć zarost na miarę misia grizzly, a ja mam cipkę wombata.  To wiek w którym przestaje się rosnąć ( żegnaj 190cm) i inne rzeczy przestają rosnąć ( żegnajcie moje 21cm). Nie przestają rosnąć paznokcie co też nie jest powodem do zadowolenia.

Z rzeczy przyjemniejszych to dostałem stówę od mamy, która trafiła w moment idealnie bo bez jej pomocy nie kupiłbym sobie nawet powrotnego biletu do Gdańska. Kocham Cię mamo.

Nie wiem dlaczego ten dzień jest taki mdły i bez wyrazu. Nie wiem czemu denerwuję się widząc tłumy wolontariuszy z hospicjów i jeszcze więcej ludzi włażących mi na głowę. Nie wiem czemu irytuje mnie ciocia z Żyrardowa,  która dzwoni z życzeniami.  Nie wiem czemu dzwoni ojciec, który i tak nie wie co ma powiedzieć i pyta kiedy będę w domu choć i tak nie chce się ze mną spotkać.  Nie wiem czemu nie chcę życzeń a jednocześnie czekam czy ktoś jeszcze będzie pamiętać.
O takim małym mnie, który kiedyś coś w ich życiu znaczył?
Wiem, że smutne to wszystko, ale mama utwierdza mnie w przekonaniu, że to ja pchałem się na świat i jechałem w brzuchu do szpitala dużym fiatem pod eskortą dwóch policyjnych polonezów.
Dziękuję za życzenia tym, którzy pamiętali.  Naprawdę wiele to dla mnie znaczy.
_________________________________
Czuję,  że stało się coś,  o czym nikt nie chce mi powiedzieć.

wtorek, 28 października 2014

Lecimy.

Przelatywałem przez dostępnych 34 kanałów naziemnej telewizji cyfrowej tak samo jak przelatywałem ponad 34 dostępnych w każdej chwili napalonych facetów. W związku z nimi i kanałami w telewizorze zatrzymałem się na Kulturze i Carmen.
Muzyka pulsowała i zaczęła porywać coraz bardziej, a ja zastanawiałem się, kiedy zestarzałem się na tyle, żeby samemu z siebie włączyć operę. Pamiętam jak dziś, kiedy w dusznej sali podczas jednego z wielu pięknych majowych wieczorów siedzieliśmy na lekcji historii muzyki i oglądaliśmy niekończące się opery śpiąc na ławkach. I tak wiedzieliśmy, że wszyscy umrą- o ile nie była to opera Mozarta.

Cóż, jeśli o Carmen chodzi to być może chciałbym, żeby ktoś zabił mnie z miłości. Choć uważam to za lekką niepoczytalność i zbyt wysokie poczucie własnej wartości, które po ułamku sekundy wynosiłoby zero z wiadomego względu. Być może mam ochotę, żeby zrobił to "ziomek w klimacie bez zbędnego pierdolenia", który nie widzi świata poza własnymi adikami czy najkami i wygląda jak recydywista, a ze strachu nosi przy sobie batona. A chciałem się odchamić oglądając operę...

A Carmen i tak koniec końców była dziwką.

sobota, 18 października 2014

Deszcz sobie siąpi

Za oknem szaro, chmury przytuliły się do siebie szczelnie i jedyna rzecz na jaką mam ochotę to lot samolotem powyżej tego ponurego kożucha w promieniach ciepłego, złotego słońca. Sam kożuch utworzony z cząsteczek H2O prawdę powiedziawszy zachęca do siedzenia i słuchania chorałów na kolokwium z historii muzyki, lecz... Dobrze, szczerze mówiąc nic nie zachęca do słuchania chorałów gregoriańskich. Wszyscy wiedzą jak jest. Pogoda mnie dobija, po co mam się dobijać średniowieczem?
Stwierdziłem, że czas zabić nudę, ogolić pałkę i ruszyć do KFC po codzienną porcję prowiantu pozwalającego cieszyć się życiem. Wraz z trzema B-smartami do plastikowej siatki rwącej się pod ciężarem jednego kilograma dołączyły cztery szmaragdowozielone puszki wypełnione złocistym płynem, po którym będę chodzić sikać co najmniej raz na dwadzieścia dwie i pół minuty. Piwo.
Po wakacjach, których rzecz jasna nie miałem bo poświęciłem je na cele zarobkowe centralny punkt pokoju zajął telewizor; z racji swojej funkcji sterowania wszechświatem mimo braku podłączonego na stałe internetu. Skupiam na nim swoje wyładowania i frustracje związane z życiem zewnętrznym i wewnętrznym choć ono ma się całkiem dobrze.
Pozbawiając się zbędnego owłosienia na rzeczach bardziej męskich niż patrząc na mnie mogłoby się wydawać zapuściłem brodę, która wygląda jak wagina wombata. Usilne prośby ze strony mego lubego o pozbycie się ów włosów łonowych z twarzy jeszcze do mnie nie trafiają, więc zarost pozostał przez co chociaż cząstkowo czuję się męski. Oczywiście wszystko na miarę moich bardzo dużych możliwości.
Rozpoczął się rok akademicki, ja sam zacząłem zastanawiać się nad życiem do rzeczowych wniosków oczywiście nie dochodząc. Za to w wakacje dochodziłem nie raz co widać po moim kiedyś białym prześcieradle do dziś tańczącym na balkonowej lince taniec węgierski numer pięć. Czyli za oknem bardzo klasycznie.
Od okna się zaczęło, na oknie pora skończyć.
________________________________________________________
A dzisiaj w nocy dym papierosowy fruwał w pięknych kółkach.

środa, 13 sierpnia 2014

Tomaszów Mazowiecki




Wyjazdy, szczególnie te spontaniczne, były, są i będą jedną z najlepszych rozrywek jakie kiedykolwiek w życiu poznałem. Bo jak tu się nie cieszyć, kiedy w niedzielę późnym popołudniem telefon zaczyna dzwonić, a w poniedziałek, również po południu, jesteś już na autostradzie A1 pędząc 160 kilometrów na godzinę w stronę, której jeszcze nigdy nie znałeś? Tomaszów to miejsce na mapie, gdzie kończy się papier i gdzie farba się zmywa- faktycznie. Zaskoczyłem się cichością, ciemnością, mrugającym w tej ciemności szyldem salonu gier "Polskie Las Vegas" pod którym dogorywał jeden z tutejszych pijaczków. Ale powróćmy do początku.
Stary opel vectra, ale za to z instalacją gazową i mocnym silnikiem mknął zarówno dokończoną jak i niedokończoną autostradą, za to na pewno z nieskończoną prędkością. Mijaliśmy setki obcych rejestracji, wypatrywaliśmy tych bardziej nam znanych, uważaliśmy ( a raczej mam nadzieję, że kierowca uważał) na motocyklistów, wrednych kierowców z TIR-ów, słowem: goniliśmy zachód słońca. Gdyby wystarczyło asfaltu i gazu to pewnie powitalibyśmy Kraków, może i Bratysławę?
Tomaszów powitał nas jadowicie zielonym kolorem neonu hotelu Lechia. Miałem mieszane uczucia, ale kiedy wchodząc zobaczyłem na środku stół bilardowy, biegającego pod nogami czarnego kota i rozmawiających głośno w barze obok szalikowców i piłkarzy nieco się uspokoiłem. Zawiłe, pachnące Gierkiem korytarze, lekki zapach stęchlizny, malutkie łóżeczka, ale i telewizor! Rozmiar nie ma znaczenia, przynajmniej w przypadku telewizora. Tym bardziej w przypadku hotelu w którym zatrzymujesz się na jedną noc. I niekoniecznie zamierzasz spać.
Kiedy niecałe dwie godziny przed północą wyszliśmy "na miasto" okazało się, że to nie Sopot. Nie ma Monte Lansino, nie będzie spływu Monciakiem, nie ma klubu, dyskoteki, wszystko jest zamknięte na cztery spusty. No dobrze, w sumie jest poniedziałek. Koniec końców udało nam się znaleźć lokal i jak na ironię losu nazywał się "Sześć na dziewięć". Czyli kawałek Sopotu w Tomaszowie się znajduje. Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy dowiedzieliśmy się, że za piwo mamy zapłacić jedyne sześć złotych. Sześć złotych za piwo. Czasami lubię opuszczone przez Boga i ludzi miasteczka.
Pomyślałem całkiem inaczej, kiedy wracając z piwa zobaczyłem, że Mc'Donald jest zamknięty. Zresztą nie tylko ja byłem niezadowolony z tegoż faktu. Ale jest monopolowy, wódka, piwo, czekolada, suchy chleb dla konia w postaci bake rollsów, woda ( lepiej zapobiegać niż leczyć) i big milki. I szło sobie takich czterech panów, młodych, lub jak kto woli w średnim wieku, jeden w rurkach, drugi w krótkich spodenkach, trzeci nie pamiętam co miał na sobie, a czwarty w długich spodniach z napisem nieodmiennie kojarzącym mi się z trójmiejską Szybką Koleją Miejską.
Wrócili my, pośmiali my się, wypiliśmy i... jakież było moje zaskoczenie ujrzeć na tym samym balkonie co ja profesora Leszka Weresa. Zrobiłem wielkie oczy, w sumie nawet nie kojarzyłem jak on wygląda, ale kto by kojarzył, jeśli normalnie widzisz ubranego jakkolwiek faceta, a tutaj masz przed oczami owszem, też faceta, ale w samej koszulce i gaciach. P..p..pan p..pp.profesor?
Jakże noc mi się skróciła, kiedy tak stałem i rozmawiałem z kimś kto ma pojęcie na wszystkie tematy. Niewyobrażalne to było wręcz i nieprawdopodobne, że człowiek aż taką wiedzą może się pochwalić. Każdy z nas został wymachany wahadełkiem, każdemu z osobna został odkryty rąbek przyszłości. Astrologia. Kosmologia. Kosmologika. Psychokineza. Psychotronika i jakieś inne, dziwne, niezrozumiałe rzeczy, które miałbym głęboko, gdyby nie fakt, że on mówił prawdę. Mówił prawdę o każdym z nas, każdy z nas się bał, czuł nieswojo, kiedy ta prawda wylewała się mimochodem z jego ust. Z ogólnej zabawy i poczucia "ale jazda" nie trzeba było dużo czasu by poczuć się skrępowanym i świadomym, że przecież ten koleś ma rację. Procenty broniły nas przed tą świadomością bardzo walecznie.
Noc pełna wrażeń.
Rano lekki ból głowy, śniadanie w otwartej już restauracji Pod Złotymi Łukami, chęć wybrania się na konie, na rowerki wodne, kajaki i inne takie zwyciężona chęcią wejścia do grot, w których było paskudnie lodowato. Szybki rajd przez tamę do rezerwatu niebieskie źródła, ominięcie skansenu, który jest dobry może dla dzieci i może jak ma się pieniądze i powrót na autostradę. Piwo, sen, czekolada, ciastka hity, bąbolada i już jesteśmy w Toruniu. I już jemy kolejno: krem z borowików w chlebie, chłodnik z buraczków i świeżej rzodkiewki, naleśnikowe spaghetti bolognese, również naleśnikowe spaghetti carbonara, lasagne i naleśniki ze szpinakiem. Miliony zdjęć robionych w japońskim stylu iPadem ( jeśli ktoś chce kupić, to taki jeden fajny ma takiego jednego fajnego do sprzedania), lody amerykańskie, całowanie żab, próba ustania pod krzywą wieżą, spacer nad Wisłą, zdjęcie Kopernika, tankowanie i apiać na autostradę. I apiać do Gdańska. I już dzień się kończy, samoloty startują, przerwa na siku, pierw Gdynia, Sopot a na końcu Gdańsk. A rano do pracy, ale wypoczęty. Choć z chęcią by się jeszcze pomknęło przed siebie.
_____________________
Z Tobą na koniec świata.


piątek, 8 sierpnia 2014

Sopot.

Spokojnie.
Morze gładką taflą odbija błękit nieba. Dym z papierosa sunie w ciepłym powietrzu.
On tu jest, tak blisko przy mnie. Obejmuje ramieniem. Ciepło się robi na sercu.
Zastanawiam się teraz czy tak nie może być już zawsze. Czy nie możemy razem żyć, czekać niecierpliwi, aż to drugie przyjdzie z pracy. Ugotować obiad. Albo zamówić pizzę. Położyć głowę na ramieniu i razem oglądać telewizję.
Tak. Stwierdziłem wczoraj, że jedyne czego mi do szczęścia jeszcze potrzeba to telewizor. No i... może wspólne mieszkanie. Choć czasami myślę, że pourywalibyśmy sobie wzajemnie głowy. Prędzej niż później.
"Klucze leżą na komodzie, zamknij tylko na dolny". Wychodzi.
Ale wraca jeszcze, żeby mnie pocałować i stwierdzić, że powinienem już wstać i umyć zęby.
Dziękuję. 

sobota, 2 sierpnia 2014

Na ziemi, której ja i Ty...

... nie zamienimy w bagno krwi?

Minęło wiele miesięcy, mnie też wiele minęło, czas dla mnie w miejscu przystanął...
Na odgłos kroków po schodach serce wciąż skacze do gardła, że może jednak to on. Moja piękna zagłada.
Ach... Kiedy znowu ruszą dla mnie dni? Noce i dni i pory roku?
Ni żyć już można, ni umrzeć. Wypłakane łzy doszczętnie, oddycham ledwie i z bólem, kością mi w gardle staje powietrze...
Ach... Kiedy znowu ruszą dla mnie dni? Noce, dni, pory roku?
Krążyć zaczną znów jak obieg krwi?
Wiosna, lato, jesień, zima: nic mi się nie przypomina.
I czas po trochu stracony, łzy do końca wylane i cóż zrobić jak tylko... poddać się cicho, poddać bez żalu?
(A tam coś srebrnego dzieje się w dali, w chmurach, słońce wypala bez cienia wiatru. Czekaliśmy na siebie tak długo, a tak krótko przychodzi nam odejść. )
A Ty bardzo rzucasz wszystko w kąt.
Usuwasz to co było w cień.
Myślisz nad tym co, kiedy, jak, kto...
Nie myślisz o tym, że był taki dzień,
Kiedy byliśmy.
Po prostu, bez glorii.
Kiedyśmy byli.

Bliscy sobie, teraz? 
Wiele bym oddał za ten czas... stracony? Za chwile szczęścia, których było wiele. Za czas, za miejsce, za świt, za Ciebie. Choć Ty niewiele już mówisz, ucichłeś.
Ratunku! Się echem odbija od ścian.
Ratunku! Wołam, choć nikt mnie nie słyszy.
Stłumiony bólem krzyk, może rozpacz... Rzekłbyś: przejściowa. Za dzień, trzy, miesiąc może już będzie inaczej, już będzie ktoś inny. Ale wiem, kto wczoraj obudził się tutaj. Kto obok spał i spokojnie oddychał. Kto zagarnął ręką i przysunął do siebie. To był ten, co kochał.
Był ten co kochał,
Był, co ja kochałem.
Był ten co kocha,
Był, co kocham nadal.
Gwałtownych uciech i koniec gwałtowny, niewielka radość, potem wybuch żalu. 

Ale najgorsze... nie ma najgorszego. Czuję wszystko ciemno, zimno, szaro.
A serce z trudnością ale nieustannie przetacza to, co przy Tobie wrzało,

Przetacza krew, rozpaloną miłość, której teraz brakuje, której jest za mało.
Bo był ten, co kochał i co ja kochałem.
Bo był ten co kocha, jak ja kocham nadal.

_________________________________________
Je suis naif. Je suis naif. Je suis naif. Je suis naif. 




poniedziałek, 21 lipca 2014

Pretensje.

Miewam, nie powiem.
Stwarzam problemy, przyznaję się bez bicia.
Jestem nieznośny, ale któż by nie był?
Chamstwo? Tylko porcjowane.
Jak wredota, to raczej delikatnie.
Miłość?

Z lekka się zapadam.
Oczywiście, że nie przez siebie.
Ja chcę tylko by było lekko miło.
Lekko miło, lekko się zapadam.
Cholera.

Frunąć do góry, owszem, czasami.
Częściej ślizgiem w dół.
Na dziób. Ał. 


I tak jak mógłbyś coś zrobić:
jesteś zmęczony.
A ja? Zmęczony zmęczeniem nogą machnę, 

wyjdę, pójdę, przyjdę, wejdę, nie. 
Przecież nie zostawię ot tak.

Za mało porzeczek na wino zebranych
choć czuć ten ferment w powietrzu. 

Zapach dymu z papierosa, 
druga paczka, wiem, przepraszam.

Pre: zaczyna się lekko miło, dmuchawcowo.
ten: od uszu odbija się echem gęste smoliste powietrze.
sje: I stoi już świat.
Każda cząsteczka w bezruchu. 

Ni drgnięcia.
Ni zawahania.

___________________
Turnus mija, ja niczyja. 

poniedziałek, 14 lipca 2014

Mundial.

Myślałem, że jestem siedem i pół raza ważniejszy od dwudziestu dwóch facetów ganiających za jedną piłką. Myślałem, że jestem chociaż ze trzy razy ważniejszy od czterdziestodwucalowego telewizora marki samsung na którym ów mecz miał być rozgrywany. Myślałem, że jestem ważniejszy od Klosego, Goetzego, Messiego czy Romero. Myślałem, że mój facet nienawidzi piłki nożnej tak samo jak i ja.
I znów zmarkotniałem, posmutniałem, schowałem się w cień, ale myślę, że nie stało się nic.
Znów siedziałem na plaży do pierwszej w nocy wlewając w siebie piwo, a z siebie smutki przelewając do puszki. Wymieniałem się tymi emocjami, których, mam wrażenie, nikt nie rozumie. Których ja sam dokładnie nie potrafię zrozumieć.
A przecież chciałem dobrze.
Nie moja wina, że się nie udało.
Już nigdy w życiu nie będę robił niespodzianek.
Już nigdy w życiu nie będę starał się ponad.
Chciałem dobrze, a zostałem zlany od góry do dołu zimnym strumieniem, tak jak wczoraj deszczem siedząc osiem godzin w pracy, która pomału mnie dobija. Jak wszystko.

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Mały Niekochany

Biała linia uprzejmie pokazywała gdzie mam stanąć,  żeby nie wpaść pod nadjeżdżający pociąg. Kilka osób czekało na niego razem ze mną,  grzecznie tej linii nie przekraczając.  Pomalutku zaczynałem zdawać sobie sprawę z tego ile tak naprawdę znaczę. Że jestem taki Mały Niekochany, choć do szczęścia tak mało mi potrzeba. Trwam sobie, kocham sobie, a jakoś nikt tej mojej małej miłości nie zauważa.  Tak samo moich małych tęsknotek.
Pociąg wsunął się powoli na stację i zatrzymał raniąc uszy piskiem kół.  Ludzie się wylali, drudzy weszli do środka,  pociąg ruszył i nic tak naprawdę się nie zmieniło.  Może prócz zapachu podrażniającego nos. I dźwięku przyciszonych rozmów,  muzyki płynącej z założonych na uszy słuchawek. Przecież jakoś trzeba zagłuszyć serce.
Czy ja potrafię kochać?  Tak, nie mam co do tego żadnych wątpliwości.  Za to w wątpliwość poddaję miłość innych do mnie. Czy żałuję swojej oddanej miłości?  Nie, raczej nie. To, że obdarzyłem kogoś uczuciem nie robi ze mnie przecież nie wiadomo kogo. Tak samo jak to, że ktoś to uczucie zniszczył nie robi z niego (uczucia) nic strasznego.
Wiem, że jestem uczuciowy, wiem, że potrafię kochać bez opamiętania.  Chcę dzielić tą miłość z jedną jedyną osobą,  która doceni mnie, doceni moje starania. Chcę osoby, która nie nazwie mnie egoistą tylko z tego powodu, że naszą miłość chcę zostawić dla nas i się nią nie dzielić. Z nikim. Nigdy.
Pociąg zatrzymał się na stacji, teraz przyszła kolej na mnie: teraz to ja musiałem z niego wysiąść.  Jechałem nim przez ostatnie trzy miesiące.  I trzech miesięcy potrzebowałem by uświadomić sobie, że jednak muszę wysiąść i poczekać na następny,  bo ten zmierza w kierunku, którego nie zamierzałem obrać.  Napisał kiedyś ktoś,  że podróżą każda miłość jest. I dla mnie, dla nas ta podróż się skończyła.  Bo kiedy w pociągu jest za dużo innych ludzi można albo jechać męcząc samego siebie albo wysiąść.  Zresztą nikt mnie nie pytał dokąd zamierzam iść. Nikt nie powiedział "zostań" więc wysiadłem. 
A co będzie teraz? Teraz muszę wyremontować dworzec na którym się znalazłem. Pociąg odjechał: stary, brudny i zniszczony,  lecz dworzec pozostał.  I nie ma tu nikogo poza mną.  Wyremontuję więc dworzec czekając na kolejny. Czekając na kolejny pociąg, do którego znów z nadzieją wsiądę i znów będę musiał wysiąść.   

sobota, 28 czerwca 2014

Powroty do wszystkiego, lecz nie do Ciebie.

[I znów mnie dopadła melancholia, jakieś coś, tam od środka lekko mnie podgryza i twierdzi z upartością dozorczyni, że nie jest zbyt fajnie. Czas jest czymś niedookreślonym a śmierci nie ma. Bo serce nie zabiło kolejny raz i to ludzie nazywają śmiercią, czyli nie zabiło, nie wydarzyło się: śmierci nie ma.
Mój facet mnie zdradza, nie potrafiłem sobie z tą myślą poradzić, ale pozbierałem się dzisiaj i powiedziałem mu "cześć".
To są takie głupie, tak naprawdę nic nie znaczące decyzje. Potrafiłem mu zdradę wybaczyć, więc czemu nie potrafię jej nie wybaczyć i powiedzieć mu kolokwialne "wypierdalaj"?
Potrafię, wiem, że potrafię. I właśnie to sobie udowodniłem.
Powroty bywają ciężkie, jednak najgorsze jest uświadamianie sobie tego, jak bardzo było się naiwnym, jak bardzo się wierzyło, jak bardzo jest się głupim. I człowiek, z klapkami na oczach tak sobie błądzi i błądzi, i myśli, że jest szczęśliwy.]

[Drogi K.
Zastanawiające jak szybko przyszło mi się w Tobie zakochać. Zastanawiające jest też, ile będzie mi potrzeba ziarenek piasku przesypujących się przez zaciśniętą pięść by odwrócić to wszystko, usunąć, wymazać Cię z mojego móz.... serca. Bo wychodzi na to, że ja chyba nie mam mózgu. A przynajmniej uciekł gdzieś daleko jak zobaczył Ciebie, więc teraz musi upłynąć stosownie dużo czasu, zanim mój mózg zorientuje się, że Ciebie w moim życiu już nie ma i może spokojnie wrócić na swoje miejsce. Do czasu pojawienia się kolejnego palanta.]

[Drogi Ja.
Jesteś imbecylem. Tak samo jak i K., tyle, że to ty dałeś się nabrać. Naiwność w tobie jest wręcz nieprzejednana. Jak ocean. Niezrównana. Jak jakiś pierdolony, zarośnięty chwastami step. Dajesz sobie w kaszę dmuchać ( choć nigdy nie rozumiałeś tego frazeologizmu), jesteś taka mameja, ciamciaramcia, takie nico, takie coś jak plastelina na słońcu: coś bez konkretnej formy, treści i koloru.]

[Co do głupich i nieznaczących decyzji- powróciłem. Bez podskoków i przytupów, doczołgałem się raczej, doczłapałem. Wycieńczony po ostatniej "miłości", która "wszystko zwycięży". Na nowo straciłem wiarę w ludzi i na nowo nie zamierzam jej odzyskiwać. Jedyne co pragnę zrobić to a) znaleźć wartość w sobie, b) sobie samemu zaufać. Choć odrobinkę.]

sobota, 19 kwietnia 2014

The end. 
The beginning.

To już koniec mojej opowieści, słońce wyszło zza chmur, za oknem zaczęły śpiewać ptaki, pod balkonem zieleni się trawa. Pisałem, bo czułem taką potrzebę, pisałem dla siebie, pisałem, bo chciałem pisać. Ale dziś nadszedł taki dzień, kiedy trzeba zamknąć jakiś etap w życiu i rozpocząć nowy.
Uświadomić sobie jak wiele się ma.
Uświadomić sobie jak niewiele się docenia.
Uświadomić sobie, że to przebaczenie jest największą miłością.

Jest trochę osób, którym mogę podziękować za to, że moje życie potoczyło się tak a nie inaczej. Jest wiele osób, którym zawdzięczam bardzo dużo. Są też takie, które boleśnie uświadamiały mi jakie jest życie, ba, doświadczałem go na własnej skórze.
Ale teraz czas się usamodzielnić. Czas wyjść zza krat, usunąć szare literki, szare tło, szare nagłówki i szare zdania pod kreską. Bo na świecie jest dużo piękniejszych rzeczy. Bo to tam, nie tutaj, jest Przeinny Świat.
Idę tworzyć, idę odbudowywać, chcę po prostu iść.

Z takim jednym u boku, który uświadomił mi wczoraj, jak wielką mam dla Niego wartość.
Uśmiecham się teraz i mówię: Arrivederci!

czwartek, 17 kwietnia 2014

Data ważności.

Wczoraj był taki dzień... Jeden ze zwyklejszych, choć może w odwrotną stronę?
Wczoraj był taki dzień... dość chłodny, choć kwietniowy. Wiatr ciął twarze ludzkie dość usilnie.
Wczoraj był dzień, gdy spotkałem kogoś, kogo spotkać nie chciałem. Oj, źle powiedziane.
Ten ktoś raczej mnie nie chciał spotkać. Choć ja też nie czułem się na siłach.

Wczoraj powinien być dzień magiczny.
Jakby nie patrzeć: minął miesiąc od czasu, gdy powierzyłem komuś serce. Oddałem całego siebie, oddałem swoją miłość i...
Wczoraj był taki dzień, o którym on powinien pamiętać.
Wczoraj był taki dzień, gdzie w smutku pogrążony kupiłem butelkę wina musującego, które dla mnie było szampanem. Kupiłem winogrona, nie wiem dlaczego. Kupiłem ciastka, bo chciałem je po prostu zjeść.
Przez piętnaście minut stałem przed półką z bombonierkami z myślą, że będzie mi strasznie smutno jeść każdą czekoladkę samemu. I miałem rację, dobrze, że ich nie kupiłem.

Prawdę mówiąc, została mi nadzieja, że on się tu wczoraj pojawi.
Bo pojawić się powinien...
Ale wiem, że zapomniał.

wtorek, 15 kwietnia 2014

Easter

"Życie jest zabawne, kiedy tylko przestać się nad nim zastanawiać."
Zastanawiam się jak mogą wyglądać samotne święta.
Za kilka dni nie będę musiał się zastanawiać, po prostu to przeżyję.
Siostra wyjedzie pewnie w środę, współlokatorka w czwartek. Wszyscy znajomi wyjeżdżają w weekend bądź w tygodniu. Albo i już pojechali. W każdym razie wyjadą przed środowym zawirowaniem i tłumem w pociągach czy autobusach. Mój chłopak ma własną rodzinę i własne święta, choć z moich notatek w kalendarzu wynika, że on w święta też będzie pracować. Być może zobaczymy się przelotnie na korytarzu, może zajdzie do mnie na herbatę.
Nie zmienia to faktu, że większość tego czasu spędzi z rodziną.
A ja? Hmmm... Zawsze zastanawiała mnie perspektywa samotnych świąt. Intrygowało mnie to, że ludzie mogą być wtedy samotni. Tak jak ja mogą wstać rano i iść do pracy, choć w większości będą to lekarze, policjanci i strażacy, motorniczy i kierowcy autobusów. Nie będą to niewolnicy, którzy spędzą cały dzień z słuchawkami na uszach zmuszeni do przyjmowania bezpodstawnych reklamacji abonentów sieci Play.
Zresztą... Czy ktokolwiek będzie dzwonił na infolinię w czasie świąt?
Choć z drugiej strony telefony mogą popsuć się w każdej chwili, kiedy ktoś będzie akurat wysyłać prostackie życzenia "wesołego jajka" lub też po niedzielnym śniadaniu siądzie przed komputerem i zobaczy, że skończył mu się transfer. I choć może go odnowić na milion różnych sposobów, to wybierze infolinię, żeby pozartruwać mi trochę życie.
A może puszczą mnie wcześniej do domu? Choć co mi z tego, skoro i tak będę musiał siedzieć sam. Może wziąć nadgodziny?
Wszystko będzie zamknięte, a ja siedzieć będę w mieszkaniu na całkowicie sensu pozbawionym świecie, może lepiej wziąć te nadgodziny.
Nawet gdyby cokolwiek było otwarte to...
W czwartek odmaluję balkon. Nie wiem, zawsze mi trochę zejdzie. Może cały dzień?
Zapalę papierosa w piątek, a Jezus właśnie będzie umierać na krzyżu.
Siądę w sobotni wieczór, wypiję piwo w oczekiwaniu na zmartwychwstanie.
Akademia będzie zamknięta, żaden fortepian nie zagra pod moimi palcami.

Choć z drugiej strony może to być czas tak bardzo inny od tego opisanego powyżej.
Mogę usiąść w błogiej ciszy, nalać sobie herbaty z dzbanka i pomyśleć chwilę. Tylko ja, moje dziwne myśli. Może to czas na ich rozwiązanie? Może coś się zmieni w te święta?
Może gdzieś w tej ciszy znajdę wartość sam w sobie?
I odzyskam zgubione gdzieś zaufanie?

W niedzielę zmartwychwstanie Chrystus, może coś i we mnie się obudzi? Chociaż tak minimalnie.
Byłoby lepiej, niż dobrze.

sobota, 12 kwietnia 2014

Dla tych, którzy nie czują się szczęśliwi.

- ...a w Święta też Pan pracuje?
- Tak, proszę Pana, dla mnie w tym roku nie ma Świąt.- powiedziałem smutnym odrobinę głosem.
- Hmmm... To powiem Panu tak. Jak zjem w niedzielę śniadanie, po rezurekcji, to do Pana zadzwonię i złożę Panu życzenia.
 - Dziękuję, ale nie ma Pan pewności, że to ja odbiorę połączenie...
 - To ja będę dzwonił tyle razy, żeby trafić na Pana Pawła, który mi dzisiaj wszystko wyjaśnił i był bardzo miły.
 - Dobrze. W takim razie będę czekać na telefon od Pana. Ale... Co jeśli Pan nie zadzwoni? - zastanowiłem się.
 - Zadzwonię na pewno. Też kiedyś pracowałem w Święta i wiem...
 Przerwałem mu, chociaż naprawdę nie chciałem.
 - W takim razie trzymam Pana za słowo i nie życzę wesołych świąt, tylko miłego wieczoru.
 - I Panu również, Panie Pawle. Niech Pan kończy tą pracę i idzie do domu odpocząć trochę. Ile można tym niemiłym ludziom z uśmiechem w głosie pomagać?
 - Taka jest moja praca, poza tym Pan jest miły. I tacy klienci powodują, że jeszcze tutaj pracuję.
 - To jak zadzwonię w niedzielę, to będę życzył Panu jak najwięcej takich klientów.
 - Już teraz Panu dziękuję.- uśmiechnąłem się. Przecież on nawet nie wie kim ja jestem, zna tylko moje imię.- Czy miałby Pan jeszcze jakąś sprawę do wyjaśnienia związaną z Pana numerem telefonu? Nie mogę niestety przeprowadzać prywatnych rozmów w pracy.
 - Nie, niestety już nie mam żadnych spraw do wyjaśnienia, wszystko mi Pan wytłumaczył. A jeśli jakiś tam Pana przełożony będzie robił problemy, to proszę mu ode mnie przekazać, że stara się Pan podtrzymywać dobre stosunki z klientami. Tylko tyle.
 - I tak też zrobię, bo na pewno nie obędzie się bez reprymendy.
 - Tylko mendy udzielają reprymendy - usłyszałem w odpowiedzi. Zacząłem się głośno śmiać. Kątem oka zauważyłem tylko krzywe spojrzenie Team Leadera. Ale co z tego?
 - Dziękuję jeszcze raz za Pana telefon i zachęcam do pozytywnej oceny mojej pracy sms'em zwrotnym.
 - Nie może być inna. Do usłyszenia w Święta.
 - Do usłyszenia.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

I need you.

Pamiętaj, że o wszystko, o czym marzysz, musisz się upomnieć. 

Upominam się. Wczoraj, dzisiaj, jutro, pojutrze. Cały czas się upominam.
Tylko co z tego, skoro on tego nawet nie słucha?
To wprawia mnie w stan melancholii i refleksji. Bo jeszcze kilka tygodni temu gdyby mógł, uchyliłby mi kawałeczek nieba. A teraz..? Teraz to tak jakoś inaczej. 
Nie wiem z czego może to wynikać.
Może po prostu ma ważniejsze zajęcia?
Wiem, że ich nie ma-staram się to sobie wmówić.
Może po prostu nie jestem mu potrzebny?
Wiem, że może poradzić sobie sam.


piątek, 4 kwietnia 2014

Życie codzienne.

03.04.14r., 22:04

Leżąc na łóżku i czytając zjadłem już pięć pączków z budyniem, w ogóle nie przejmując się pudrem na koszulce i pościeli. Laptop szumi gdzieś na stoliku, który aktualnie ( i jeszcze przez długi czas zapewne) robi za biurko. Krzesło jest moją szafą; wiszą na nim złamane w pół ubrania- zarówno te czyste jak i brudne, pod łóżkiem walają się skarpetki, Boże, muszę zrobić pranie.
Dziś rano zdenerwowałem się na iPoda. Tramwaj jedzie i trzęsie, szarpie i hamuje, więc nie da się stać nie trzymając się jednej z tych spoconych, śmierdzących rurek. Wyciągam jedną ręką iPoda z kieszeni, jednocześnie wypadają z niej zaplątane papierki po Truflach z Biedronki (po co wyrzucać, skoro można trzymać w kieszeni), dwa paragony i zużyte bilety na Eskaemkę. Klucze zostały na swoim miejscu. Słuchawki są zaplątane.
Zaryzykować i bez trzymanki jadąc zacząć je rozplątywać czy może spróbować jedną ręką..? Puściłem się spoconej rurki i zacząłem rozplątywać słuchawki oburącz. Tramwaj na złość zahamował ja lecąc na panią przede mną zdążyłem chwycić się kasownika, który zdecydował się rzucić na panią razem ze mną. W ostateczności tylko się schyliłem i nadepnąłem jej na stopę za co serdecznie przeprosiłem, poprawiłem kasownik- swoją drogą dlaczego one są RUCHOME?! I włożyłem słuchawki do uszu a iPod poinformował mnie, że "connect to power". Pięknie.
Ale przecież nie wyjmę teraz słuchawek z uszu, przecież to byłoby cholernie głupie.
Jechałem więc dalej ze słuchawkami w uszach nie słuchając muzyki i obijając się czasem o towarzyszy podróży.

04.04.14r. 10:28

Pięknie. Siedzę na łóżku i staram się napisać cokolwiek na jednej z setek pięciolinii, które muszę zapisać do 4 czerwca tego roku, bo inaczej pożegnam się ze studiami. Boże, dajcie mi jakieś pianino, cokolwiek, bo oszaleję. Wpisywanie nut na touchpadzie jest porównywalne z... sam nie wiem z czym. Z graniem w planszówkę przez internet. Albo coś jeszcze bardziej dziwnego.
Nie zrobiłem prania co skutkuje brakiem czystych skarpetek. Mam pracę na 12:00, czyli zostało mi półtorej godziny, ale tylko godzina w domu. Hmm, hmm, hmm... Wypiorę i wysuszę suszarką do włosów! Chociaż nie, kiedyś taka próba skończyła się brakiem zarówno suszarki jak i skarpetek. Mam wysokie buty, pójdę w brudnych. Albo wykopię z dna szafy jakieś stare, oczywiście dwie różne skarpetki. Takie grube i wełniane. Albo w końcu pójdę na boso.

11:03

Mój czas się zbliża. Ta praca mnie wykończy, wiem to. Jest tak strasznie, że gdybym miał powiedzieć teraz dlaczego cenię sobie studia, to odpowiedź brzmiałaby: bo wiem, co to praca. Nie lubię narzekać, ale mam powody. Bo przecież kto normalny PRACUJE W ŚWIĘTA..?! Jak można pracować w Wielkanoc? Perspektywa spędzenia Wielkiego Piątku, Soboty i Niedzieli Wielkanocnej na rozwalającym się krześle, słuchając problemów ludzi związanych umową z siecią Play mnie dobija. A po pracy? Wrócę do pustego domu, zawinę się w koc, wyjdę na balkon i pijąc kakao będę patrzył jak ludzie spędzają święta.
Rzygam.

11:15

Problem skarpetek rozwiązany- zabrałem stopki siostrze. Czas na porannego papierosa.

11:30

Nie chcę iść do pracy!

11:31

Dobra, będzie trochę pieniędzy. Najważniejsze to nie dać się zastraszyć, mieć uśmiech w głosie i robić wszystko " dla dobra korporacji".
Przynajmniej kupię sobie jakieś spodnie. I buty. Nie trzeba będzie chodzić cały czas w zimowych.
Idę.

sobota, 29 marca 2014

Żółte kwiatki zazdrości.

Może ciemną masą wylewało swoją nienawiść na brzeg.
Przelewało istnienie i nieistnienie.
Odbijało się od piasku w rytmie, który nic nie znaczył, choć powinien uspokajać.
Kwiecie ścięty. Twoje piękno lśni, a ja wiem, że wkrótce umrzesz.
Kwiecie piękny. Ja wiem, że Ty usychasz.
Kwiecie nieświadomy. Dlaczego?

Spacer w samotności to coś, czego wolałbym w swoim obecnym stanie unikać. Zarówno cywilnym, fizycznym i duchowym.
Ale dowiedziałem się kilku rzeczy.
1. Wczesną wiosną bez szalika jest kurewsko zimno.
2. Jedzenie ciasteczek siedząc na zimnym i mokrym piasku powoduje zgrabienie rąk.
3. Ale czekolada z powodu zimna się nie topi.
4. Nie lubię molo po mojej lewej stronie, za to lubię to po prawej.
5. Powyższe wcale nie znaczy, że jestem za prawicą.

Obok przelatującego na niebie samolotu zniknęła przed chwilą gwiazda, na pewno ktoś umarł.

6. Ochota na coca-colę przechodzi po wyjściu z gorącego sklepu.
7. Światło lampy w parku nie nadaje się do pisania notatek w kalendarzu.
8. Kiedy jestem sam wszyscy dookoła ZAWSZE muszą być parami.
9. Telefon wyłącza się w najbardziej odpowiednim momencie.
10. Gdybym był wesoły nigdy bym o tym nie pomyślał.

wtorek, 25 marca 2014

Monolog Zdroworozsądkowego Wariata.



Zwariowałem.
Ta myśl ogarnęła mnie zdawać by się mogło w ośrodku nieułomnego myślenia! Lecz to, że zwariowałem, wynikło właśnie z tego nieskażonego, klarownego wręcz racjonalizmu!
Ale zaraz.
Skoro myśląc racjonalnie i dochodząc do racjonalnych wniosków ( że zwariowałem) to chyba moje myślenie musiało być choć przez chwilę racjonalne! Musiało być racjonalne czy nie może też takie być?
Pomyślmy racjonalnie.
Doszedłem do wniosku: zwariowałem.
Lecz zwariowawszy nie mogę myśleć racjonalnie! A jeśli jestem wariatem? Jeśli wariat właśnie myśli, że zwariował to jest to myślenie zdroworozsądkowe i racjonalne czy może jest to myślenie szaleńca?
Nie wiem. Racjonalnym jest fakt, iż myślenie w sobie przyszłość ma. Myślenie moje jako racjonalnego? Czy myślenie moje jako wariata? Może nie myślę? Może to nie ja myślę? Czy to myślenie mojego alter ego?
Tego… Zaraz. Czy moja rozdwojona już jaźń jest choć w połowie racjonalna? Bo jeśli nie… Jeśli nie to tkwią we mnie aż dwa wariactwa! Lecz jedno z nich… Przecież musi mieć w sobie człowiek coś z racjonalizmu! Nawet wariat! Więc nie wszystko stracone! Może to mnie uratuje. Ale jak? Jak w moim wariactwie ma się objawić czysty racjonalizm? Czymże on jest? … Chwila.
W czynach! Objawi się w czynach!
Wstałem. To czyn zgoła racjonalny! Ale jeśli pomyśleć… Nie wyspałem się. Czy racjonalnym nie byłoby się wyspać? Nie, bo dzień poszedłby na zmarnowanie. Ale jeśli się nie wyspałem, to cały dzień chodzić będę na wpółprzytomny! Ale wypiłem kawę i było już w porządku. No tak! Wypiłem kawę! Może i pobudziła moje myślenie i świadomość, ale… co z moim zdrowiem? Codzienna kawa to samobójstwo! Uzależnienie! Gdzież mój racjonalizm?!
Do kurwy nędzy!
Jeden, dwa, trzy, cztery, tylko spokojnie… sześć, osiem, kurrrr..! Nawet już liczyć nie umiem! Co to w ogóle za metoda, takie liczenie? Naukowo udowodnione?
Raz… Jakie kurwa raz?! Jeden, jeden, jeden, dwa, trzy. Dobrze, spokojnie. Spokój. Spokój. To liczenie jest racjonalne. Tak sobie będę liczył… Powróćmy.
Wypiłem tę kawę, to wynikło z konsekwentności działania mojej inteligencji. Sensownym jest wypicie kawy przy bardzo niskiej pobudliwości umysłu. Tyle że jak dotychczas nie uczyniłem nic racjonalnego. Wśród życiowego racjonalizmu można wyróżnić myślenie zdroworozsądkowe i myślenie niezdroworozsądkowe nie będące kategorią racjonalizmu lub niezdroworozsądkowe będące wyznacznikiem racjonalizmu. Jeżeli samo wstanie w dzisiejszy poranek nie było racjonalnym to czy przespanie całego życia będzie hipotetycznie racjonalne? To czysty irracjonalizm!
Gdzie i kiedy jestem, kim jestem, co robię? Jestem tutaj. Teraz. Jestem racjonalnym zdroworozsądkowym, trzeźwo myślącym, konsekwentnym w słowach i w działaniu człowiekiem. Co robię? Stoję. Czy moja pozycja jest racjonalną? Nie wygodniej byłoby usiąść? Usiadłbym, od stania i myślenia bolą mnie nogi lecz od siedzenia i myślenia będzie boleć mnie du…
…szno tutaj. Zbyt dużo ludzi, zbyt dużo istnień, kłębowiska irracjonalnego istnienia wśród racjonalizmu i konsekwencji świata. Brakuje powietrza. Naprawdę brakuje powietrza. To przez wasze myślenie! Trawicie tlen na wasze irracjonalne sensu pozbawione, infantylne dyrdymały! Wychodzę zaczerpnąć powietrza! I to będzie racjonalne! Wariaci! Obłąkani! Szaleńcy! Opętani! Pomyleńcy!

środa, 12 marca 2014

Wiosna? Ach, to Ty..!

Dlaczego biec ze mną nie chcesz, dlaczego milczysz, stoisz tam nieopodal, sam, bez wyrazu, bez znaczenia?
Dlaczego ja przez Ciebie stawałem się taki sam? To może też było bez znaczenia?
Biel ścian była niemożliwie przytłaczająca.
Słońce powoli wypalało błękit nieba.
Znów umierałem, po raz kolejny.
Jak to dobrze, że za sekundę będzie przyszłość.

Chodź, pobiegnijmy!
Świat przecież tak szary, ktoś musi go pokolorować, nieprawdaż?
Czy to możesz być Ty? Czy to możesz być Ty ze mną?















Zacznijmy od rzeczy błahych, pomalujmy budynki, mury i dachy. Te ostatnie na czerwono. Malujmy chodniki, bulwary, place i skwery, malujmy wszystko to co szare i ręką ludzką stworzone. Zostawmy tylko piękno jakim jest natura. Trawa i bez nas będzie się zielenić. Kwiaty będą rozkwitać, liście się rozwijać. Przecież to wszystko może być takie piękne!
Pozwól mi zakochać się bezgranicznie.
Czekam na ten jeden dzień i wiem, że niedługo nastanie. Czekam na taki dzień, w którym wszystko wróci do normy i już nigdy nie obudzę się rano sam. Czekam na dzień w którym będę narzekał na to, że moje łóżko jest za małe dla dwóch osób, lecz za nic w świecie nie będę chciał tego zmieniać.
Nic nie zmieniać, bo tak jak jest, jest dobrze.

czwartek, 13 lutego 2014

A jakiś bies powtarza mi "Prędzej!"...

Z lekka szepcząc los zaczął się ku mnie skradać. Wędrował, przemierzał lasy, przełamywał góry, na wskroś przez rzeki sine szedł. Śmierdzącymi kanałami brodził, w czyste powietrze wzbijał się jak sęp i dopadł mnie w końcu. Pełzał rurami, spadł na mnie razem z gorącą wodą z prysznica. Zmywałem wtedy z siebie kurz i pył dnia codziennego, jak się potem okazało zmyłem z siebie też szczęście. Krople wody i krople losu na przemian tak delikatnie pieściły zmęczone i spuchnięte ciało. Los swoim cichutkim i skrzęczącym głosikiem wyszeptał "Nie ma teraz czasu na miłość, prawda?"
Wzdrygnąłem się, ktoś kilka pięter wyżej puścił wodę, po mnie spłynął lodowaty strumień. Szybko przekręciłem kurki i otrzepałem się z kropel spoczywających na moich barkach. Nie ma czasu na miłość..? Co to za brednie..? Wyszedłem spod prysznica, stanąłem na ciepłych kafelkach, w dłonie chwyciłem suchy, szorstki ręcznik. Pospiesznie wytarłem plecy, szybko wysuszyłem włosy. Spojrzałem w lustro. Nie ma czasu na miłość?
Byłem nieogolony, trudno, spóźniłbym się na tramwaj.
Antyperspirant, bielizna, skarpetki, spodnie, podkoszulek, koszula, krawat nie- nie zdążę.
Chwyciłem torbę z nutami, niedojedzoną słodką bułkę z wczoraj, nalałem wody do butelki i wybiegłem z mieszkania.
Jeden zamek- dwa obroty w prawo.
Drugi zamek- dwa obroty w prawo.
Klucze do kieszeni,
Czapka na głowę.
Biec.
Nie spaliłem papierosa, nie zdążyłem, tramwaj podjechał gdy stałem na przejściu.
Spojrzenie w lewo.
Spojrzenie w prawo.
Brak policji.
Bieg.
Motorniczy poczekał na mnie, podziękowałem mu skinieniem głowy.
Stanąłem w zgięciu tramwaju i wyciągnąłem z torby książkę. Błogie pół godziny dla siebie. Ze światem w drodze po szynach, bez świata w mojej głowie. Książka jest teraz światem. Moim światem. Przeinnym światem.

Tramwaj jak zwykle nie dojechał na czas. Chyba mnie nie zabiją jak spóźnię się pięć minut..? Cały czas zapominam o tym, żeby jeździć tym wcześniejszym. Ale nigdy się nie wyrabiam. Nie ma czasu na miłość?
(...)
Myśli nić zerwana. Nie ma czasu by ją ciągnąć, dbać o to, by się nie przerwała.
Nie ma czasu, Miły, nie ma dziś czasu na miłość. 

__________________________________________
Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam...

piątek, 31 stycznia 2014

Children from the snow.


























To zimno, te drobinki lodu wbijające się w twarz.
Śnieg sypiący w nocy, pomarańczowe światła wozów rozsypujących sól na ulicach.

Małe dzieci biegające po chodnikach przed blokiem:
Czy nie jest wam zimno?
Wasze rączki, tak drobne i czerwone od mrozu.
Dlaczego nie zabrałyście rękawiczek..?
Czemu czapki i szaliki spoczywają zapomniane w komodach waszych troskliwych matek?

Ściemnia się już, ludzie z wielkiej płyty zasłaniają rolety.
Wychodzą na balkon zawinięci na ostatniego papierosa.
Trzymają w ręku kubek z kakao.
Kieliszek z wódką.

Wołają, krzyczą, a dzieci nie wracają.
Sanki rzeżą na odśnieżonych chodnikach.
Czasami gdzieś z boku sypnie iskrą.

Wrócą: przemoczone kalesony
Koszulka spod spodni wywinięta.

Ale to one miały dzisiaj odrobinę radości.

niedziela, 12 stycznia 2014

Nieporadny.

Idzie już takie to-to.
Drepcze sobie małymi stópkami, przebiera drobnymi nóżkami.
Cały czas patrzy na chodnik przed sobą, nie odwraca głowy w inną stronę, nie chce się przewrócić. Zero ma z tych marzycieli  nosem i głową całą w chmurach zanurzonych.
Idzie powolutku. Stąpa po ziemi z największą uwagą na jaką go stać.
Doszedł w końcu, wbiega podskokami na parę schodków, dzwoni dzwoneczkiem.
Czeka, aż ktoś mu odpowie. Wie, że domofon tam w środku brzęczy niecierpliwie.
Cicho-sza.
Przecież przydreptałem, dlaczego nie chcesz mnie wpuścić..?!
Przełamałem się jednak i otworzyłem drzwi. Spojrzałem w dół. Podniósł główkę i spojrzał na mnie tymi wielkimi, niebieskimi oczami.
-Cześć, Maluchu.
-Cześć.
Nie rozmawialiśmy zbyt wiele, powietrze gęste było, czułem dystans ogromny między nami.
Czy już wtedy zaczęło do mnie to docierać..? Czy już wtedy zacząłem uświadamiać sobie, że..?
Noc głucha zapadła nad miastem, sen zmorzył większość małych duszyczek, ale ja nie mogłem zmrużyć oka. Kuło mnie w serce to uczucie, tak, dokładnie to uczucie, którego tak się bałem, którego tak nie chciałem. Dwanaście godzin później zniknęło bezpowrotnie.
(...)
Pożegnaliśmy się bez zbytniej czułości.
Nigdy przecież tej czułości między nami nie było.
Wiem, że już się raczej nie zobaczymy.
__________________________
Próżnoś krytyki się spodziewał,
Nie dam Ci prztyczka ani klapsa.
Nie powiem nawet "Pies cię jebał",
Bo to mezalians byłby dla psa.

piątek, 10 stycznia 2014

Historia pewnej podróży.

Wsiedliśmy razem do jednego z tych starych autobusów, który po wybojach zdążał wgłąb Mazur. Nie jechaliśmy zbyt długo; podskakiwaliśmy jedynie w rytmie wybijanym przez dziury na drodze. Autobus zatrzymał się w szczerym polu. W zasięgu wzroku nie było nic prócz łąk zarysowanych w oddali ciemną linią lasu. I tylko spróchniały drogowskaz wskazywał drogę do małego hoteliku o wdzięcznej nazwie "Szczęście". Rozejrzałem się wokół, zatrzymując wzrok na znikającym już w oddali autobusie. Z kieszeni wyciągnąłem pomiętą paczkę papierosów.
Franek spojrzał na mnie z niesmakiem.
 - Znowu będziesz palić..? Przecież mówiłeś, że jak będziemy na miejscu to...
 - Jeszcze nie dotarliśmy, Kochany. - smugą dymu owiałem stojącą przy nim tabliczkę, która informowała o tym, że czeka nas jeszcze pięć kilometrów marszu. - To ostatni, obiecuję.
 - Zawsze tak mówisz.
 - Wiem. - odpowiedziałem i pocałowałem go w czoło.
Martwił się o mnie i dawało mi to radość. W końcu znalazł się na tym skrawku ziemi ktoś, kto nie wytykał mi zbyt bujnej grzywy włosów, głupkowatej koziej bródki, wiecznego obrażalstwa. Po prostu lubił mnie takim, jakim byłem naprawdę. Może nie tylko lubił..?
Chwyciliśmy walizki w ręce i pomaszerowaliśmy wgłąb lasu. Pogoda dopisywała- słońce zataczało coraz szersze kręgi nad horyzontem, z każdym dniem robiło się coraz cieplej. Maj dawał o sobie znać zielonością, śpiewem ptaków i kwitnącymi kasztanami. Zawsze lubiłem wiosnę. Dawała nadzieję, za każdym razem większą, za każdym razem wiosna wybuchała we mnie nowym życiem w kolorach zieleni.
Uśmiechnąłem się. Franio spojrzał na mnie podejrzanie.
 - Coś nie tak?
 - Nie. Wszystko w jak najlepszym porządku.
 - Wiosna, co?
 - Yhym....

***
Rozumiał mnie, to też w nim kochałem. Nie musiałem mówić nic, a on doskonale wiedział co mam na myśli. Nie musiałem tłumaczyć mu niczego, no, może oprócz tego dlaczego klawiatura fortepianu wygląda tak, a nie inaczej. Zresztą... nie było mu to szczególnie do szczęścia potrzebne.
Franek był mechanikiem samochodowym. Codziennie rano dojeżdżał do pracy swoją starą Skodą i nigdy nie miał czasu jej naprawić. Ale jak to mówią "szewc bez butów chodzi". Traktował ten samochód jak świętość, a większość i tak już niewielkiej ilości wolnego czasu spędzał w garażu. W swoim roztargnieniu gubił wszystkie narzędzia potrzebne do pracy, które ja znajdowałem potem między poduszkami na kanapie, w szufladzie na sztućce czy w kieszeni spodni zwiniętych w kulkę i wrzuconych do prania. Starałem się wszystkie te zagadkowe szpargały odkładać w jedno miejsce, niekoniecznie dla nich przeznaczone. Słysząc potem pytanie "Kochanie, nie widziałeś mojego ściągacza dwuramiennego?", odpowiadam przeważnie "To to duże i metalowe, które znalazłem dzisiaj rano w lodówce..?" i nie czekając na odpowiedź mówię "W garażu, na stoliku przy oknie". I tu między trzaśnięciem drzwi, a tupotem stóp na schodach do garażu słyszę stłumione nieco "Dzięki! Kochan jesteś!". Ot i cały Franek.
Czasem gdy wstanę rano i po prztyknięciu czajnika na kawę idę swoim zwyczajem się ogolić, wchodzę do łazienki, patrzę na umywalkę i oczom nie wierzę. Otwieram drzwi od piwnicy i drę się w nieba głosy : "Franciszku, synu Mieczysława! Co to za smar na umywalce..!?". I wtedy u dołu schodów zza futryny wychylają się wielkie niebieskie oczy, które ze skruchą patrząc wtórują ustom mówiącym "Jeszcze tylko...". "Teraz". I na całe szczęście to ja, a nie Skoda, jestem teraz najważniejszy.

***
Coś zaszeleściło między drzewami. Franek z całych sił klasnął w dłonie i oczom naszym ukazała się młoda sarenka, która ułamek sekundy później zniknęła w gęstwinie świerków. Franek, ni stąd, ni zowąd, zaczął gwizdać "Serce w plecaku" i przyspieszył tempo marszu.
 - Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale to ja mam najcięższe walizki. Ogłaszam przerwę na...
 - Nie na papierosa!
 - Na czekoladę.
 - Na czekoladę! - krzyknęliśmy równocześnie i sekundę potem siedzieliśmy na zmurszałym pniu, pałaszując Nussbeisser'a i wsłuchując się w szum drzew. Gdzieś z głębi lasu powiało chłodniejsze powietrze. Niedaleko musiało być jezioro.
Czekolada skończyła się dość szybko. Franio umorusał się cały, więc pocałowałem go czym prędzej, by nic, jak mamusia uczyła, się nie zmarnowało. On też nie pozostał mi dłużny. Wyglądało na to, że obaj byliśmy dobrze wychowani.
Przez las szło się bardzo przyjemnie. Cień drzew dawał wytchnienie od słońca, gdzieniegdzie wśród mchu przemknęła jaszczurka, dalej szeleściło w buczynie, a w oddali słychać było stukot dzięcioła. Faktycznie za pagórkiem naszym oczom ukazało się małe jeziorko, którego gładka tafla odbijała złote słońce. Spojrzeliśmy na siebie.
 - Nieeee...
 - Takkk..!
Na niewidoczny sygnał ruszyliśmy w dół zostawiając na drodze walizki, po drodze zaś gubiąc coraz to intymniejsze części garderoby. Franek był pierwszy. Ja niefortunnie nadepnąłem na szyszkę zaraz po zdjęciu prawego buta i zostałem w tyle.
- Nie ociągaj się! - usłyszałem z dołu.
- Już! Juuuuż, psiakrew, ała! - albo to on był nieczuły, albo to ja nadwrażliwy, ale nie dało się przejść do jeziora jak tylko przez ściółkę upstrzoną szyszkami; tylko spacer po klockach Lego mógłby się z tym równać.
Woda była lodowata, nic dziwnego, skoro jeszcze parę tygodni temu wszędzie zalegał śnieg, a samo jeziorko było zapewne skute lodem. Zaczęliśmy się chlapać bez opamiętania, jak małe dzieci i rzucać się na siebie, żeby w końcu zanurzyć się po głowę w wodzie i złączyć sine usta w pocałunku.
Trwalibyśmy tak wieczność całą, gdyby nie fakt, że coś mnie ukuło i szarpnęło za plecy.
 - Co do chole... - zacząłem i obróciłem się. Poczułem spływającą po plecach stróżkę krwi. Na wodzie, najzwyczajniej w świecie unosił się mały, kolorowy spławik. Przejechałem wzrokiem po tafli jeziora. Na mostku, nieopodal nas siedział starszy facet ubrany w wędkarską kamizelę, wodery i śmieszny oliwkowy kapelusz.
 - Oszalałeś pan..? - wrzasnął znienacka Franio. Mnie tak jakby zatkało, zastanawiałem się nad rozmiarem zniszczeń na własnych, osobistych plecach.
 - A pan żeś nie oszalał..? Kto to widział, żeby dwóch facetów się pluskało jak baby? I to na początku maja,  jak woda lodowata? Przecież mnie ryby płoszycie! - Zastanawiało mnie jedno. Gdzie jestem i czemu ów człowiek jest tak cudowny że z jego ust nie spłynęło do nas lustrem wody to cudowne i tak ogólnie powszechne słowo pe...
 - Pedały jedne! - Myliłem się. - Nazad do tej Warszawki sobie jeźdźcie! I normalnie żyć ludziom dajcie, bo to wstyd dla kraju naszego!
 - A sam pan sobie... -zaczął Franio, ale uciszyłem go ruchem ręki.
 - Polemika jest niezbyt wskazana. Chodź, zimno mi już. I z pleców mi leci.
 - No, ale przecież...
 - No chodź, Francois.- i nie odezwał się już ani słowem. Łypnął tylko raz czy dwa na faceta z mostku, odwrócił się plecami i razem ze mną w powrotnym przemarszu przez szyszki jął zbierać ze mną nasze ubrania. Na drodze, wyciągnął z walizki chusteczki i przetarł mi ranę. Zapiekło.
 - W hotelu Ci to opatrzę, mam wodę utlenioną w kosmetyczce.- powiedział i dał mi całusa.
 - Dziękuję, kochany jesteś, wiesz? I się nie przejmuj starym dziadygą. - również odpowiedziałem mu pocałunkiem.
 - Wiem, ale przecież  to...
 - Zmieńmy temat, ten się pojawia zbyt często.
 - Masz rację, dobrze. A pamiętasz tę piosenkę o harcerzach..? - i zaczął śpiewać i podskakiwać wesoło, ciepło mi się zrobiło i nawet plecy przestały dawać o sobie znać. A w głowie był tylko szum drzew, śpiew ptaków, szemranie piasku pod butami i śpiew Frania "Raz dwaj harcerze mali..."
____
c.d.n.


poniedziałek, 6 stycznia 2014

Happy New Year.

I'm alone in my apartment.
I'm alone in my life.
I'm alone for some time now and I can't change that.

Jest Nowy Rok.
Myślałem dzisiaj o tym jak bardzo boję się próbować, jak bardzo chcę stabilizacji, monotonii, rutyny. Jak bardzo wielkie mogę mieć możliwości i jak bardzo robię wszystko, żeby unikać wszelkich okazji. Załapałem się na tym, że przeważnie robię rzeczy niepotrzebne i zbędne. No dobrze, ktoś mnie na tym złapał, a ja się poddałem. Mogłem udawać, że nie wiem o co chodzi, ale czy miałoby to jakikolwiek sens..?
Chciałbym się nie bać. Być na tyle pewnym siebie, by nie bać się zmian, nowości, by nie uciekać od tego co nieuniknione, bo przecież świat dla mnie jedynego nie stanie w miejscu.
To tempo, zawrotna prędkość, to wszystko mnie na swój sposób przeraża. Chyba żyję w zbyt książkowym świecie, w zbyt romantycznym świecie.
Nie ma pisania piórem, jest drukarka.
Nie ma wysyłania listów, nawet maile odchodzą w niepamięć.
Nie ma długich rozmów przy herbacie. Teraz potrafimy to robić tylko wtedy gdy nie ma prądu.
Żałosny ten świat.
Chciałbym życzyć sobie rozróżniania dobra i zła. Oddzielania rzeczy błahych od ważnych. Umiejętności życia. Ludzie nauczyli się jak przeżyć, teraz muszą nauczyć się jak żyć.
I Wam wszystkim na te kolejne 365 dni życia- uśmiechu w oczach.

Przeinny w Internecie