poniedziałek, 26 grudnia 2016

Za/dość/uczy/nie/nie.

Tradycją już jest, że w ten wspaniały czas rodzinnych kłótni, tłustego jedzenia i wielu innych okropności piszę kolejną rzecz, z lekka pozbawioną sensu, z lekka poirytowaną przez tak długi brak kontaktu z dymem papierosowym, bardzo nieprzemyślaną i ciężkostrawną. Święta Bożego Narodzenia wprowadzają mnie w stan głębokiej melancholii i zastanawiać się zaczynam, co, jak, kiedy, gdzie i dlaczego powiedziałem złego, niedobrego i ilu nabawiłem sobie wrogów. Co ciekawe raczej nie zdarza mi się myśleć o rzeczach typu: o, byłem w tym roku tutaj, a tu poznałem kolegę, a tu tańczyłem z nową koleżanką. Daleko mi od tych małostkowych pozytywów. Więc porozmawiajmy teraz o tym o ilu ważnych dla mnie osobach zapomniałem, ilu nie złożyłem nawet świątecznych życzeń, ilu ma mnie przez moje podejście tak po ludzku w dupie. Albo nie, nie rozmawiajmy o tym, powiedzmy tylko, że: całkiem sporo.

(Melancholia dopadła mnie ze zdwojoną siłą, gapię się w monitor od dziesięciu minut).
(Mija kolejne pięć, może nie powinienem już nic pisać?).
(Może wyskrobię kilka zdań).

Aktualnie leżę, jestem najedzony, babcia od której wróciłem przed chwilą powiedziała mi, że przytyłem i wyglądam dużo zdrowiej niż zwykle. To dziwne, bo nie czuję się najlepiej zwłaszcza po wczorajszych swawolach związanych z dorocznym spotkaniem na jedno piwo. Albo kilka więcej. (Ale dzięki babciu). Nie czuję się też najlepiej z tego względu, iż musiałem się rano ogarnąć w trymiga i pędzić na łeb na szyję do kościoła- moja siostra wcisnęła mnie jak śledzia w jedną z przednich ławek, w której na pewno nie było miejsca na kolejne dwie osoby, po czym stwierdziła, że jej ciasno i idziemy do pierwszej ławki.
Do pierwszej ławki.
Co jak co, ale na tyle mnie nie pojebało, żeby siedzieć w pierwszej ławce. Zacząłbym płonąć żywym ogniem. Zmienić miejsca musieliśmy i zrobiliśmy to w sytuacji również mało komfortowej- odnowienie ślubów. (Małżeństwa wstają, podchodzą do ołtarza, trzymają się za ręce i gadają to samo co x lat temu)
No i te małżeństwa wstają i my też wstajemy.
Żenada.
Oni idą w stronę ołtarza, a my stamtąd uciekamy podążając na chór. (Gapią się na nas jak na debili). Przepychamy się łokciami, w końcu udaje nam się dojść do klatki schodowej. Kuszą mnie otwarte na oścież drzwi, szepczą do mnie "uciekaj", ale ja się nie poddaję i hardo idę na górę. Chór pełny. Co robi moja siostra? Siada przy organach. Genialne miejsce, w dodatku siedzące.
Ksiądz coś gada, wierność, miłość, uczciwość małżeńską.
Możecie się pocałować. Serio?
Wyobraźcie sobie proszę teraz taki sonorystyczny efekt: Jakieś sto/dwieście małżeństw cmoka się mniej więcej w tym samym momencie, na policzkach mężczyzn kobiety zostawiają ślady szminek, bla, bla, bla. Ale chodzi o ten dźwięk- cmok, cmok, cmok, cmok, cmok. Żenada wisi w powietrzu, miesza się z resztkami namiętności i okruchami miłości. Ludzie zaczynają bić brawo, małe dziewczynki sypią kwiatki, z sufitu spada konfetti z komunikantów, szał- nie no, tak naprawdę to bili tylko brawo.
I ksiądz jebnął suchara, że też by się tak chciał pocmokać.

(Fragment opowiadań kościelnych zaliczony, napisałbym jeszcze, ale nie może innym razem).

Chciałbym wrócić już do domu, ta wieś mnie nie lubi, ja nie lubię tej wsi, męczymy się nawzajem. Słychać tu tylko gwiżdżący wiatr, deszcz odbijający się od dachówek, szczekanie psów i śmiech diabła. Pianino mam już tak rozstrojone, że trójdźwięk C-dur nabiera nowego znaczenia. Mikołaj przyniósł mi pod choinkę "Polihymnię uczącą" na styczniowe kolokwium i "Spór o granice poznania dzieła muzycznego" na... na każde kolejne i dotychczasowe kolokwium. Znaczy się na wszystkie kolokwia. Zajebista książka, polecam serdecznie- wasz słownik rozszerzy się diametralnie (na jakieś 5-10 minut, potem i tak zapomnicie o tych wspaniałych wyrazach- wiem co mówię). Dostałem dużo innych, ciekawszych nawet rzeczy ale te książki są najbardziej znaczące, świadczą też o moim wrodzonym pragmatyzmie i chęci do zdobywania totalnie bezużytecznej wiedzy (boże, jak śmiesznie).

(Żeby pisanie prac semestralnych szło mi tak dobrze, jak pisanie tutaj, to byłoby miło).

Zaskoczeniem (i to sporym) było dla mnie to, że jakiś tego kraju obywatel (albo kilku) odpalił sobie w wigilię moje playlisty YouTubowe i słuchał. Słuchał. Tego. W wigilię. Ja ten czas szczególny zarezerwowałem dla Maryji Carey. I dla Wham! (Tak, szkoda, że dla Michaela to były last christmas).

Chciałbym w tym momencie powiedzieć coś miłego: (a rzadko mówię miłe rzeczy, więc proszę czytać uważnie i sobie zapamiętać).
Życzę Wam (poniewczasie) zdrowych, spokojnych, takich bardzo bezstresowych i na luzie świąt Bożego Narodzenia, żeby każdemu się jego życzenia pospełniały- jeśli ktoś ma kilka to kilka, jeśli masz jedno, to niech będzie i jedno. Żeby ten czas był czasem superodpoczynku, żebyście się wysypiali i bezstresowo jedli śniadanka i pili kawę, a wieczorem piwko. A na nowy rok- więcej spotkań, więcej rozmów, więcej muzyki. Radości w oczach i w sercu. Życzę ja.

___________________
Dolej mi wiśniówki,
Sercu daj wykrwawić.
A ja Cię przytulę,
Dolej!

czwartek, 1 grudnia 2016

Wariacje na drzwi i westchnienie.

Dzisiaj jest pierwszy dzień kolejnego grudnia mojego niezwykłego istnienia.
Ulice z rana skute lodem płyną teraz wąskimi strugami wody zabrudzonej spaliną, błotem i kurzem.
Samochody rozbryzgują to, co jeszcze kilka dni temu było śniegiem.
Na peronach skurczone zaspy wyglądają jak pierzynka pleśni.
Eskaemka znów spóźniona, znów będę musiał się tłumaczyć, znów zaparowały okulary i muszę czekać minut kilka zanim ze szkła zejdzie nalot.
Słucham ósmej Dworzaka, słucham jednego z najgorszych wykonań jakie słyszałem w moim życiu.

Pierwszy raz dyrygowałem wczoraj tą symfonią. Co prawda tylko fortepianem, który marnie udawał całą wielką orkiestrę, ale tę ostatnią miałem w głowie. Czułem się jak uosobienie władzy, jak ktoś, kto stojąc na tym sklejonym z kilku deseczek podeście ma w rękach nie kawałek patyka, którym może co najwyżej wydłubać komuś oko, ale jak ktoś, kto trzyma w rękach kawałek ciężkiego żelaza, który w połączeniu ze spustem może narobić wiele szkód- nie tylko akustycznych.
[Jadę teraz tym śmierdzącym nieco pociągiem i słucham. I na tę chwilę odstrzeliłbym już oboistę, flecistę, trębacza, waltornistę i jeden z pulpitów drugich skrzypiec. Może nawet kilka pulpitów.]
Wrócę do tego, że stoję na tym podeście sklejonym z kilku deseczek i z kawałkiem porządnego blatu przede mną. Na ów blacie, rozmiarowo przypominającym mi format brystolu, leży partytura. Partytura dla wszelkiej maści teoretyków i muzykologów, w której wszystko jest ściśnięte do granic możliwości, a granicami możliwości w tym wypadku jest kieszonkowy format b5. Nic tu nie widać, dobrze, że wyryłem sobie w głowie każdą pojedynczą nutę.
Dośpiewuję po kolei partie, których ktoś, kto bardzo starał się powierzyć wszystkie instrumenty dziesięciu palcom- nie zamieścił, uznając może, że mają drugorzędną wartość. Bądź nie mają jej wcale.
 - Proszę Cię, nie śpiewaj.
 - Kiedy tu nie ma połowy partii.
 - Ale ty śpiewasz tak, jak ktoś miałby to zagrać.
 - To chyba dobrze? W końcu... jestem dyrygentem.
Nieco to górnolotne, biorąc pod uwagę fakt, iż mój profesor nie uważa iżbym był wybitnym konduktorem tego symfonicznego, pędzącego stale pociągu.
 - Bez takiej egzaltacji. Pod koniec części spadniesz z podestu.
I być może jest to prawdą. Nie należę raczej do szacownego grona dyrygentów, którzy stoją jak słup soli na tym podeście sklejonym z kilku deseczek, a w dupach mają sporych rozmiarów kołki. Powiedział bym raczej, że należę do tego typu dyrygentów, którzy w dupach mają robaki i lata obok nich tyle much, że co chwila odganiają je energicznymi ruchami rąk. Ale z jakąż to ekspresją te muchy odganiają!
 - Batuta to metronom.
Z pewnością. I to taki metronom, który pierwszy raz w życiu ceni ekspresję, rubato, ritenuta i acceleranda. Bardzo sympatyczny metronom. Choć przecież tak bardzo nieprecyzyjny.
 - Nie śpiewaj.

Jedno z najgorszych wykonań w moim życiu skończyło grać w słuchawkach. Wysiadłem z pociągu, pobiegłem na tramwaj i dla ukojenia znękanej wykonaniem duszy oddawałem się na przemian to Mikromusic, to Meli. I robiłem to przez następnych chwil kilka, dopóki tramwaj nie powiózł mnie na jakże paskudny przystanek "Akademia Muzyczna".



poniedziałek, 31 października 2016

Przedziały bywają całkiem odludnione. (Jednak k*** nie).

Wiem, że dawno już nie pisałem- nie wiem czy wynika to z mojego braku czasu czy może ze zbyt słabej jego organizacji. W każdym razie skrobię teraz. W pociągu o jakże beznadziejnej nazwie "Słowiniec", który powiezie moją dupę pierwszą klasą do jakże wspaniałego Koszalina. Pierwszą klasą oczywiście całkowicie przypadkowo, bo znając życie zabrakło wagonów klasy niższej. To też dla mnie zaskoczenie, bo przecież tych pierwszorzędnych powinno być mniej. W każdym razie- jestem ja (sam, nie licząc prądu w gniazdkach, co też jest dla mnie wielkim zaskoczeniem) i sześć wspaniałych rozkładanych foteli, wygodnych jak psia mać. Gdyby świąteczne okoliczności byłby inne to cieszyłbym się bardziej, ale niestety- zaduśmy się w zaduszki.
Święto to winniśmy odczarować, bo przecież polsza taka depresyjna, taka małostkowa, tak się tu żyć przecież nie chce (jakiś dziad właśnie zaburzył mój święty spokój i śmierdząc gorzałą wniósł do przedziału torebeczkę ze wspaniałą dużą literką "M" jak Mc'Donalds), tak tu szaro i jesiennie, a my jeszcze umilamy sobie ten czas i postanawiamy gwoździem w trumnę i młotkiem w łeb- przejść się dziesięć tysięcy razy na cmentarz. Albo święto to wspaniałe odczarujemy, albo zmienimy nastawienie. Na drugie nie liczyłbym raczej, na pierwsze, póki nam bóg miły- nikt nie pozwoli. Chciałbym tylko szepnąć nieśmiało, że dynia to tylko warzywo. Albo i owoc. Dynia to nie szatańskie narzędzie w każdym razie, a Haloween to też nie jakieś morderstwa i radość ze spotykanych krok w krok zwłok. "Krok w krok zwłok" brzmi całkiem serdecznie.
Co dwa kroki czyjeś zwłoki. Zupełnie jak na cmentarzu, nieprawdaż?
Koniec moich wywodów, które jakby nie patrzeć są stricte egoistyczne, bo przecież chodzi mi tylko i wyłącznie o fakt cmentarza w moje urodziny. (Ale nie będę się powtarzać i pisać [jak co roku], że to, śmo i owo). Tak, postawmy tutaj kropkę.

Słucham aktualnie Meli Koteluk, chyba się jakoś zakochałem w jej muzyce, więc Mikrusy zeszły nieco na drugi plan. Choć nie na długo zapewne. I jeśli miałbym pisać "co u mnie", a do tego jak najbardziej dążę, to ubrałbym to w słowa następujące:
"Chętnie zniknęłabym
Na miesiąc lub na rok
Rozdałabym to co mam
Bo powiedz co
Z tego mienia mam
Nie pamiętam jak to jest
Mieć na cokolwiek czas
Mieć czas
Chcę wyhamować
Wyhamować..."
Ja z tego mienia akurat mam dużo i się przed tym nie kryję: gdyby nie telefon nie miałbym teraz wspaniałych internetów. Gdyby nie komputer, to nie pisałbym teraz. Gdyby nie słuchawki, to nie słuchałbym sobie tej fajnej muzyczki. Gdyby nie to wszystko, to gorzej by mi było po prostu patrzeć jak koleś je tego maka, a ja nie mam co ze sobą zrobić. I tyle. Ale ideę rozumiem.

Więc wracając już na koniec tego co u mnie, to kolokwialnie to ujmę słowem "zapierdalam". Dwa kierunki, kompozycja i kompozycja (ciekawie), serdecznie z tego miejsca pozdrawiam Panią Dziekan, kolokwia, wejścióweczki, seminaria, wykłady zmienne, (gdzieś trzeba by też wcisnąć komponowanie), wagon trzeszczy i przyszedł kolejny luj- już taki typowy, pisanie fug, miniatur, miniaturek, muzyka filmowa i teatralna (to akurat polecam ze wszelkich sił), moduł pedagogiczny, czyli: historia pedagogiki muzyki, metodyka, pedagogika ogólna, pedagogika I i II etapu edukacyjnego, pedagogika III i IV etapu edukacyjnego, psychologia, estetyka- tego wszystkiego nie polecam. Ciekawe to, owszem, ale może jak ma się czas właśnie na siedzenie i pieprzenie, filozofowanie takie, choć ja to bardzo lubię, to nie robię tego jak nie mam czasu. Bo szkoda mi go po prostu.
Życzcie mi powodzenia, jeśli uda mi się z tym skończyć, to sam się sobie pokłonię. Przed lustrem w złotej ramie na dodatek. A teraz kończę i że tak zacytuję "Panów ściskam, Panienki całuję".
I pamiętajcie: ziemia dla ziemniaków!
Ps. Napiszcie za mnie piętnaście minut symfoniki, będę wdzięczny!
______________________________________________________
Uratuje myśl melodia.

piątek, 2 września 2016

Muzyką stoi świat.

 W końcu się udało. Po licznych losu przeciwnościach (o których pisałem dość obszernie tutajtu i jeszcze tutaj) i jakichś innych niedogodnościach z losem absolutnie niezwiązanych mogę dzielić się tym co kłębiło mi się ostatnimi czasy w głowie, latało zapisane na świstkach pięciolinii, skakało zerami i jedynkami w pamięci wewnętrznej mojego komputera, a ukazało podczas mojego Koncertu Dyplomowego, który odbył się dokładnie trzy miesiące temu. Jako, że pamięć jest krótka są zdjęcia, jest nagranie: czyli obraz i najważniejszy ze wszystkiego: dźwięk. Dźwięk moich myśli, moich wzruszeń, nerwów i spokoju, zmęczenia i odpoczynku. Te dźwięki są uniwersalną opowieścią o mnie, która trwała i trwać będzie, bo muzyka jest moim ulubionym językiem. Językiem, który zna każdy człowiek na świecie. Ale żeby nie być gołosłownym i żeby nie gadać zbyt wiele dzielę się z Wami tu i teraz.

Zacznę od końca, bo ktoś kiedyś powiedział, że muzycy są strasznie nieuporządkowani, zarówno wewnętrznie jak i zewnętrznie. Tak więc nieuporządkowanie: "Ballad for O. (alternate take)".



Czwarty (od przodu) i drugi (od końca): "Ballad about me". I to jest naprawdę mój bardzo ulubiony utwór, a nieczęsto się zdarza, żebym podchodził do swojej twórczości bezkrytycznie.



Teraz powiem niewiele: "Jaki jesteś smutny".
 

Drugim utworem podczas koncertu był "Jesienny". No i prawdą jest, że powstawał jesienią, w tramwajach, przejściach podziemnych, parkach i na zimnych, wilgotnych gdańskich plażach.


A co było pierwsze? "Ballad for O." ale bez orkiestry smyczkowej.



Nie wiem czy dotrwaliście i wysłuchaliście moich myśli. Jeśli tak to było mi bardzo miło, jeśli nie jest mi bardzo źle (ale skoro nie dotrwaliście, to tego też nie przeczytacie). Mam nadzieję, że jeszcze nie raz w moim jakże przeinnym życiu zdarzy się popełnić taki koncert, bo mimo wszystkich trudności- wspominam ten dzień jako jeden z lepszych w moim ponad dwudziestoletnim życiu.


czwartek, 11 sierpnia 2016

Następna stacja: sierpień

Z szaleństwem w oczach chciałbym rozpalić w kominku, zawinąć się w koc i popijając herbatę z rumem prezentować sobą dość sporych rozmiarów burrito. Włączyć sobie TVN24 czy inną mędzącą w koło Macieju stację telewizyjną i egzystować po wielkiemu cichu, żeby mnie nikt przypadkiem czy też celowo nie zauważył. Pogody nie ma, nie chce mi się już nawet machać paletką od badmintona usilnie nazywanego przeze mnie ostatnimi czasy Paddingtonem. Dojenie Heinekena na tarasie przy temperaturze ośmiu stopni Celsjusza też nie należy do zajęć nad wyraz przyjemnych. Z kolei ile można pić rudą? Oddaję się więc stukaniu w klawiaturę, a zważywszy na to, że stukam dość bezcelowo i bezsensownie to także nie jest mocno angażujące zajęcie.
Cierpię obecnie na dziwny rodzaj frustracji spowodowany tym, że nawet wtedy kiedy mam wolne to muszę pracować. Trochę to dla mnie niezrozumiałe, ale telefony brzęczą, pracownicy coś chcą, temu pasuje, tamtemu zgoła inaczej, gdzie grafik, gdzie wypłata, te dni chcę mieć wolne, to nie działa, tamto już działa, ale zapomniałem powiedzieć jeszcze, że nie mogę przyjść wtedy i sredy. Och.
Chciałbym pojechać na jakiś urlop, coś w ten deseń chociaż. Urwać się na parę dni, na dni parę, wziąć plecak i gitarę, pojechać w pizdu bez ogródek mówiąc. Ale na urlop w tym roku nie pojadę i z tą myślą zaczynam się już pomału godzić. Dzisiaj jest jedenasty sierpnia, a jest zimno jak w październiku. Co dopiero będzie za dwa tygodnie? Najśmieszniejsze jest to, że na jakąś wycieczkę w tym roku całkowicie sobie zasłużyłem i po owych zasługach nawet nie miałem chwili wytchnienia- i mówię to z całą stanowczością jaką w sobie posiadam. A nawet jeśli wmawiam sobie, że jestem zmęczony to jest moja sprawa. A jeśli takie argumenty do nikogo nie trafiają i się o ściany obijają jak kauczuk to powiem jeszcze, że od października rozpoczynam kształcenie na dwóch kierunkach studiów, a do tego to już w ogóle trzeba się fizycznie przygotować. Frustracja jest też spowodowana jakimś totalnym korkiem myślowym w mojej głowie. Ani żadnej melodii, ani choć kilku ciekawych słów. Ciągle tylko melex, melex i melex. Cebula z Polski, papieros, cebula z Niemiec, kawa i papieros, cebula ze wszystkich innych krajów, napiwki po dwa złote, wietrzne Westerplatte i nudny jak flaki z olejem sanatorialny Sopot. Papieros. Gadanie taksówkarzy, papieros, prom ze Szwecji, gadanie pracowników baru, zapiekanka, prom do Szwecji, grochówka, drezyna, pamiątki, pomniczek, gadanie klientów, papieros. W kółko. Tańczmy.
Trzy za dwanaście, trzy za piętnaście, albo z twierdzą, albo z medalem.
Bursztynki, stateczki, pierdółki, audio-guide, kartcenter, łabędzie, molo, kaczki, mewy, gołębie, koty, psy, sajgon na kółkach, rozpierdol atonalny. Bajlando.
Dodatkowo zapominam płacić rachunków za totalnie wszystko. Choć Ci którym mam płacić jakoś się o to nie upominają.



czwartek, 30 czerwca 2016

Krop:lecące:dzące:nzurę

Patrzę na swój indeks. Przyrzekałem postępować "odważnie, lecz rozważnie" zgodnie ze starogdańską zasadą, lecz rozważnie chyba nie będzie.
Przemyślenia, których nie da się opisać w miarę kulturalnym językiem po części zachowuję dla siebie, po części wypluwam w stronę dobrych znajomych. Postaram się być grzeczny (choć będzie nad wyraz trudno).

Gdybym mógł wylałbym na Łąkowej hektolitry jadu w podziękowaniu za pomoc, starania i dobrą wolę wszystkim tym, którzy mieli mnie tak głęboko w piździe.
- Pan jest niepoważny, sprawa trafi do Rektora! - wrzeszczy mi w słuchawkę Studio Nagrań.
- Proszę Pana, Pan to powinien posprzątać! - kulturalnie acz stanowczo perswaduje Portiernia.
- A co Pan tu jest? Jak jakieś Panisko?! - Dział Administracyjno-Gospodarczy.
- Przecież ja nie mam żadnej informacji! Proszę to natychmiast wyjaśnić! - Jakiś Pan Franek.
- Nie, nam nic nie było zgłaszane! - Stróżówka.
- Zajętość sal? Gdzieś tam leży, poszukaj sobie! - Dziekanat.
- Niech mnie Państwo pocałują w dupę! - bez ogłady krzyczy mój obolały nieco, wewnętrzny głosik.

Z całym szacunkiem do biurokracji, papierologii, braku kultury, prostactwa i chamstwa, które panoszą się na Akademii- dajmy sobie kurwa żyć. Żyć jak żyć- egzystować chociaż. 

Jedynymi osobami, które zechciały i mogły (bo były też takie które chciały bardzo, ale czas nie chuj), był mój kumpel jeszcze z przedszkola i mój trębacz. I siedzieli ze mną razem do 3 nad ranem w dzień koncertu i nosili podesty, zastawki, mikrofony, kolumny, światła i światełka, krzesełka i pulpity, bębny i fortepian. Co do krzeseł i pulpitów po godzinie 22:00 z dalekiego Śląska przybyła też moja wspaniała wokalistka. I też nosiła. Znajomy z przedszkola skakał po suficie i ustawiał światła, trębacz latał na palniku i przypinał niezliczone ilości XLRów, speakon'ów, jack'ów i innych kabli. Spociliśmy się jak dzikie świnie, wybrudziliśmy się jak świnie, byliśmy padnięci i wymięci, nogi właziły nam w dupę ale działaliśmy. I oni działali- tak naprawdę dla mnie. Mieliśmy tam być o 7:00 rano dnia... tego samego, ale dział Administracji (który kurewsko gorąco pozdrawiam) na ten dzień zaplanował sobie stroiciela. Zaplanował dzień przed naszym wejściem na salę. Bardzo profesjonalnie. (oklaski, brawa, aplauz).
Byliśmy więc na sali o 8:30 z lekka wyganiając stroiciela. Ustawiliśmy resztę sprzętu, przyniosłem lampki do pulpitów (tu akurat pozytywny akcent- pozdrawiam serdecznie Dziekanat Wydziału I, w szczególności Paulinę i Piotrka), wymieniłem w nich baterie, zrobiłem jeszcze masę innych rzeczy. O 9:30 przyjechało dwóch świetlików, znów nosiliśmy światła i światełka, wytwornice dymu, kable i kabelki, płyny, podstawki, statywy i masę innych świetlikowych rzeczy. Pomagam.
9:58- sorry spadam.
10:02- nie, jednak mogę pomóc, bo mamy obsuwę wynikającą z tego durnego strojenia fortepianów.Dalej noszę światełka.
O 11:00 z hakiem zaczęliśmy grać, soundchecki, linechecki i strojenie sprzętu zawsze są jakąś makabrą dla muzyków. Jest to po prostu trochę nudne. Ale o dziwo nader efektowne.
W pewnym momencie (a tak jak pisałem wyżej nie mówię o wszystkim, bo wszyscy by się poobrażali za szczerość) słyszałem tylko: Paweł, Paweł, Paweł, Paweł, Paweł!
Tak, tak właśnie mam na imię! (niestety)
Nie, nie jestem pierdoloną Pytią Delficką! (na szczęście)
Nie, nie jestem również Alfą i Omegą! (czy chociaż sprawiam nikłe wrażenie?!)
Nie, Boga naprawdę NIE MA!
Czułem się jak cały, razem wzięty Sąd Ostateczny, który musi podjąć decyzje o których nie ma zielonego pojęcia. Ale naprawdę się starałem! Naprawdę!
Nie byłem na nikogo zły, byłem głodny i śpiący. A maraton dopiero się rozpoczynał.
Próba skończyła się o godzinie 14:00- byłem już totalnie zmęczony, nic nie jadłem, nie spałem, ostatnią rzeczą na jaką miałem ochotę było stanie i machanie tym patykiem zwanym profesjonalnie batutą. Kiedy zmierzałem z wokalistką na tramwaj zabrzęczał mi telefon. Brzęczenie telefonu w momencie, kiedy jestem gdzieś tam nieobecny jest rzeczą nic dobrego nie wróżącą.
- Cześć Paweł, Artur mówi. Słuchaj, tu ta Pani chce Ci zrobić jakąś masakrę na scenie, chce przesunąć wszystko bo ona ma próbę do dyplomu.
- Tak. Nie. Nie wiem. Zróbcie coś, błagam. Chciałbym móc się chociaż umyć, jestem z lekka spizgany.
- No ale tu wszyscy z Akademii sobie poszli, zostaliśmy tylko my. (dla niewtajemniczonych- świetliki przyjechały z daleka). Przecież to jest nienormalne, oni są psychicznie tutaj wszyscy chorzy?
- Tak. Nie. Nie wiem. Mam nadzieję, że nie, choć po trzyletniej obserwacji muszę przyznać, że istnieją poważne przesłanki co do tego, żeby tak twierdzić.
- Paweł, co my mamy zrobić?
- Nie zachorować.
- Mówię poważnie, to jest jakiś sajgon!
- Ja też mówię poważnie. Powiedzcie Pani, że ona ma próbę do dyplomu, a ja mam dyplom.
- Mówiliśmy.
- I co? Nie poskutkowało?
- Nie, ani trochę. Pani mówi, że musi mieć fortepian na środku, bo tak będzie na egzaminie.
- A czy Pani nie słyszy, że akustyka na Sali jest zajebiście zmieniona przez tonę sprzętu jaki tam leży, stoi i wisi w powietrzu?!
- Nie wiemy czy słyszy, w każdym razie widzi. To co my mamy zrobić?
- Przykręćcie fortepian na blachowkręty, następnie pozakładajcie sobie wzajemnie kaftany bezpieczeństwa.
- Scena jest drewniana.
- Wkrętom to nie robi różnicy.
Tak wyglądał dialog i bieg na tramwaj. Nie miałem czasu na interwencję, chciałem mimo wszystko jakoś wyglądać, a o 17:00 znów musiałem być na Akademii.
W tramwaju ukrop.
W skmce też niefajnie lepko.
(...)
Na Akademii o umówionej godzinie byłem, zajebiście zdenerwowany w dodatku, przypomniałem sobie o podeście dyrygenckim i ogarnąłem kontrabasistę, żeby mi pomógł to dziadostwo wnieść na górę (za co bardzo dziękuję). Wyjechaliśmy jeszcze ze sceny tym debilnym wózkiem do świateł, ciężkie to i nieporęczne, zawalidroga kompletna. Znów się pobrudziłem. Znów przez myśl mi przeszło "czy na Akademii naprawdę nie ma od tego ludzi?". Powiedzmy, że po drodze "nic się nie stało", zaczęliśmy grać próbę.
Usłyszałem swoje imię zbyt dużą ilość razy, muszę się przechrzcić. Skończyliśmy po 19:00, trochę zbyt późno, jeszcze zbyt dużo rzeczy zostało do ogarnięcia. A gwiazda (ekhm) wieczoru ledwo się trzyma na własnych nogach.
20:00- czy mogę iść do domu? Nie, uśmiechaj się. Kurwa no, uśmiechaj się jeszcze przez dwie godziny.
20:05- wychodzimy na scenę. Słyszę tylko coś o papierosach i soku, zastanawiam się co za sok, ale chyba jest to aktualnie mało istotne. Za fajki zabije mnie później mama, choć naprawdę mogłaby to zrobić właśnie teraz. Wychodzę na scenę i coś bełkoczę, nawet nie wiem co. Nie wiem. Staję na tym pieruńsko ciężkim podeście, mam w głowie jego ciężar, ale to też chyba nie jest ważne. Sekunda, sekunda. Idealne tempo przechodzi zgrabnie do zespołu. Idealnie.

(...) - tu jest fragment podczas którego gramy resztę utworów. Krótki, prawda?

Komisja podchodzi do mnie. Profesor zaczyna mówić coś o tym, że było za mało smyczków. Uśmiech znika z mojej twarzy, a miałem uśmiechać się przez dwie godziny. Wytrzymałem jedną z hakiem. Ale jak to za mało smyczków? Przecież dwa tygodnie temu na zajęciach mówił, że lepiej nie dało się ich rozpisać! O co w ogóle... Że co? Zapytał o potwierdzenie swojej tezy jedną z członkiń komisji. Nic nie odpowiedziawszy marnie pokiwała głową z cieniem uśmiechu na twarzy.
-Gratulujemy.
-Gratuluję.
-Ja również.
Dają mi indeks, kartę egzaminacyjną, partytury i protokół. Ale to wszystko? Już?
-Udało mi się wywindować dla Pana ocenę.- kwituje profesor. Wywindować? Ale jak to?
Idą. Poszli. Lecę do garderoby.
Patrzę na indeks- 24 punkty. Robi mi się gorąco i zaraz wybuchnę. Patrzę na kartę egzaminacyjną- to samo. Patrzę na protokół- nic. Ani jednego słowa. Co to kurwa ma być? Czy to jakiś żart jest?
Trzy pierdolone lata, jak dziki osioł zasuwam, orkę odpierdalam, staram się zajebiście, a oni wpisują mi dwadzieścia cztery punkty?
Czy na tej uczelni ktoś czyta regulaminy? Czy ktoś przeczytał kiedykolwiek, że zakres studiów I stopnia obejmują kompozycje różnorodne na kameralne składy? KAMERALNE KURWA MAĆ. Czy ja Wam tam, do cholery ciężkiej, pokazałem przed chwilą skład kameralny!? NIE. Odwaliłem zajebistą robotę, ponadprogramową, a oni po prostu mają mnie w dupie!
I niestety stało się: wpadłem w szał.

(...) - to jest fragment mówiący o wewnętrznym rozedrganiu emocjonalnym. Też krótki, co nie?

Komisja sobie poszła. Profesor wrócił po protokół, którego nie powinienem zobaczyć. Ale wiele do oglądania tam nie było. Tak samo jak wiele nie mieli mi do powiedzenia. Czekałem na jakąś zajebiście merytoryczną ocenę i dyskusję. Dostałem "za mało smyków" i "gratuluję". Gdzieś mam takie gratulacje. A konkretnie w dupie.
(...)
Stoję, dostaję kwiatki i prezenty. Nie mogę się skupić. Masa ludzi coś do mnie mówi, a mnie od środka nosi. Gotuję się, jest mi zajebiście źle. Uznałem, że najlepiej będzie mówić "dziękuję" i nie skupiać się na reszcie. "Dziękuję" powinno działać prawidłowo. Na całe szczęście działało.
(...)
Przebieram się. Mam mokre skarpetki (10/10), jestem cały spocony. Koszula się do mnie klei. Zdejmuję garnitur i w gaciach siadam na podłodze. Staram się myśleć, ale ciężko mi idzie. Wokół kręcą się najbliżsi mi ludzie, ogarniają ze mną. Znów zadają pytania na które nie umiem odpowiedzieć. Sam zadaję sobie pytanie: dlaczego? Może dlatego, że część osób Cię nienawidzi.
Ogarnąłem się, wygonili nas z Akademii. No tak, przecież ktoś tu jeszcze pracuje. Widzę jak wszyscy odjeżdżają, chowam się z papierosem przed mamą. Zapalam- nie przynosi ulgi. Wiem, że muszę się pospieszyć, że dzisiaj jeszcze impreza. Chcę jechać do domu spać, to jedyne o czym marzę.

(...)

-Paweł, gdzie jesteś?- dzwoni Basia.
-Jadę- dukam. -Będziemy za dziesięć minut.
Tak też byliśmy. Część już czeka, nastroje niezbyt wystrzałowe. Podchodzi do mnie jedna ze skrzypaczek.
-Wiesz, Paweł, fajnie było. Ale ten Twój profesor wszystko zepsuł.- zaczyna.
-Jak zepsuł? -przecież nie wiedzą co dostałem (głupi myślę o sobie).
-No bo podszedł do nas po koncercie i powiedział do sekcji, że zajebiście, a do nas że beznadziejnie i nie powinniśmy grac na tych instrumentach.
Zdębiałem. Kurwa, poważnie. Zdębiałem.
-No, mówił tak, sama przy tym byłam- mówi Weronika, która podczas koncertu pełniła zaszczytną funkcję widza.
Załamuję się totalnie. Zbieram wszystkich skrzypków i przepraszam ich zbiorowo. (Używałem dość ostrych słów, ale nie będę się tu wyrażać). Jedyne czego chciałem w tamtym momencie to zimne piwo. Idę do Łucji na bar.
-Nalejesz mi?
-Drinka?
-Nie, na początek może jednak piwo.
Podchodzi do mnie kumpela, biorę pierwszy łyk zimnej, obrzydliwej Perły.
-Paweł, ale wiesz, że oni wyszli przed końcem koncertu? - mówi.
Zachłysnąłem się i zacząłem kaszleć. Ta perła to jednak szczyny.
-Wyszli co?
-Wyszli przed końcem koncertu.- powtarza- na podziękowaniach.
(...) -tu jest, co następuje: co kurwa, jak kurwa, dlaczego kurwa.
Pomilczałem trochę.
Profesor wiedział, jedna z członkiń komisji też wiedziała- powiedziałem jej o tym przed samym koncertem. Mieli to w programach koncertowych, mimo wszystko wyszli.
(...)
Nie udało mi się porządnie napić, choć naprawdę chciałem. Byłem załamany, zdruzgotany, zrozpaczony i inne przymiotniki na "z". Wkurwu dopełniło to, że na imprezie skończyło się żarcie.
_________________________________________________________________________
Jeśli ktoś zastanawia się nad studiami na Akademii, to powiem, że polecam. Ale trzeba być przygotowanym na to, że wpadnie się w bagno z którego samemu potem trzeba wyjść. Trzeba być przygotowanym na to, że z całego sztabu ludzi na Akademii pomoże jedna osoba, albo dwie. Trzeba mieć znajomych i przyjaciół, którzy pomogą, kiedy burdel stanie w płomieniach (...).
Przepraszam za częste "(...)"- ćwiczę Waszą wyobraźnię.
Kilka dni temu się obroniłem. Dyplomu z wyróżnieniem i tak nie dostanę, potrzebny jest do tego wniosek Rady Wydziału, a wątpię, by ktoś tam w ogóle o tym pomyślał. Jestem Panem licencjatem, czasami żałuję tylko, że nie jest to licencja na zabijanie.





środa, 11 maja 2016

Dorastanie, czyli Koncert (tak bardzo) Dyplomowy.


Aktualnie wiszę pomiędzy patronatami, kilometrami kabli, rozpieprzonymi w drabiazgi partyturami, nieosiągalnymi muzykami, zaproszeniami, ludźmi miłymi i tymi mniej miłymi, słońcem i deszczem, snem a jawą i innymi takimi. A, jeszcze pomiędzy alkoholem i lekami uspokajającymi.
Mimo wszystko się nie poddaję, z upartością woła pociągowego wiercę ludziom dziury w mózgach, żeby wszystko wyszło jak najlepiej, a kot aktualnie pierdzi mi pod nosem. Fuj.   
Szaleńczo się staram, pracuję, staram się nie denerwować, ale mimo wszystko czekam na efekt i mam nadzieję, że będzie nieziemski. Plakat- zaprojektowany, muszę jeszcze zamówić druk. Zaproszenia- wysłane, część muszę jeszcze poroznosić. Programy- no... programy koncertu jeszcze nie są gotowe, bo kompozycje są nie do końca napisane. Taka jest dola kompozytora. Zastanawiam się tylko czy ilość wydanych na tę okazję pieniędzy, będzie wprost proporcjonalna do efektu- hope so.
Nie ględzę- zapraszam. Wpadajcie wszyscy, biali, czarni, katolicy i nie, muzycy i nie, pełnoletni i niepełnoletni, starzy, nie tacy młodzi i młodzi duchem, fani jazzu, klasyki, muzyki szeroko pojętej, sztuki i kultury niskiej oraz wysokiej. Będzie zajebiście, promis. I serdecznie dziękuję trójmiasto.pl za objęcie tego wydarzenia patronatem! Jesteście niezastąpieni. 
Ach... Jakby ktoś chciał, to można wziąć udział na fejsie!
Ach... Jakby ktoś chciał to można obczaić na trójmieście!




wtorek, 19 kwietnia 2016

Bajka Bardzo Biurokratyczna

Kwiecień, świeci słońce (jeszcze). Półtora kilometra od falowca, o godzinie dziesiątej rano Pawełek biegnie na kolejkę miejską uprzednio dzwoniąc do całej biurokratycznej organizacji jaką jest Akademia Muzyczna. Dzwonił do rektoratu, gdzie Pani była miła i z wielką miłością w głosie powiedziała:
- Rektor dziś nie przyjmuje. Bo go nie ma.
Ale powiedziała też, że mogę przyjść złożyć podanie:
-Może Pan przyjść i złożyć podanie.
Owo podanie wynikało z wcześniejszej rozmowy Pawełka z bardzo niemiłą Panią, która za żadne skarby świata z babcinym posagiem włącznie nie chciała udostępnić rzutów i planów architektonicznych Sali Koncertowej, których Pawełek potrzebował do stworzenia trójwymiarowego modelu owej sali, a tego potrzebował w celu zaprojektowania oświetlenia. Wracając: wbiegł na peron, rzucił niedopałek mentolowego linka na tory i z jaką radością wsłuchał się w komunikat, że jeden z pociągów nie odjedzie z przyczyn technicznych! Na szczęście był to pociąg do Wejherowa, a nie do Gdańska. Pawełek zadowolony odczekał swoje i wsiadł po chwili do kolejki wypełnionej po brzegi ludźmi, włączył komputer trzymając go w powietrzu i toczył w ten sposób mejlową bitwę organizacyjną. W międzyczasie załatwił numer do Pani, która wynajmuje Salę Koncertową przed nim, a która musi (i to koniecznie) przeprowadzić zajęcia gdzie indziej ze względu na jego dyplom. Numer zdobyty z wielkim zaangażowaniem po trzech dniach (ze względu na opieszałość i zbyt nadgorliwą odpowiedzialność innych ludzi) wysłał do swojego Profesora który sprawę miał definitywnie i z wielką mocą załatwić. Jak powiedział, tak zrobił.

Przenosimy się już na stację SKM Gdańsk Śródmieście, gdzie kończy się kolejkowa podróż naszego bohatera. Ma dwie minuty do tramwaju i musi przebyć aż trzy zebry (ze światłami!) i dwa przejścia podziemne (na szczęście bez świateł). Zaczął więc biec. W biegu owym, zaczął brzęczeć mu telefon. Wyciągnął go szybko acz z wielkim trudem z kieszeni i spojrzał w ekran, ale słońce świeciło tak mocno, iż nie mógł nic zobaczyć! Spojrzał w lewo i zobaczył swój tramwaj, a została mu jeszcze połowa drogi! Połowa! A dzwonił profesor! Młot a kowadło- odebrał. Rozmowa była krótka i treściwa.
-Panie Pawle, ten numer już niepotrzebny, już wszystko załatwione. 
-Dzień dobry Profesorze, naprawdę? 
-Tak, już jest ustalone. Recital będzie Pan mieć osiemnastego.
 Tramwaje jeżdżą, samochody huczą, obok robotnicy remontują drogę, leją tony betonu między stalowe kratownice. Huk, wiatr, szum. Pawełkowi zdawało się, że źle usłyszał.
-Osiemnastego?- zapytał z niedowierzaniem.
-Tak, osiemnastego- potwierdził przekonująco Profesor. 
-A..aa...ale jak to Profesorze?! Osiemnastego czerwca, przecież ja już mam wszystko ustalone, przecież dwa tygodnie muszą minąć do obrony, a dwudziestego są egzaminy wstępne! 
-Panie Pawle- zaczął z politowaniem profesor- Nie osiemnastego czerwca, tylko osiemnastego maja. 
Pawełek zdębiał jeszcze bardziej.
-Ale Profesorze toż, to...to został tylko miesiąc! 
-Da Pan sobie radę. 
-Ale jak to, nie, ja się nie zgadzam, przecież... 
-Porozmawiamy we wtorek na zajęciach, już wszystko ustalone, do widzenia.
 Profesor rozłączył się, tramwaj odjechał, zaczęło wiać przeraźliwie, a zdębiały Pawełek trwał w swoim zdębieniu na wysepce pośrodku jezdni. Zdenerwowany do granic możliwości wsiadł w następny tramwaj i pognał na Akademię. Z roztargnienia nie skasował biletu, ale na szczęście nic po drodze go nie zaskoczyło. Kiedy dotarł na miejsce pognał złożyć podanie. Pani w rektoracie okazała się być bardzo miłą, podbiła je w imieniu JM Rektora na miejscu. Pocieszony tym faktem poszedł i zapukał w drzwi, znajdujące się kilkanaście metrów dalej. Obok nich tabliczka mówiła: "Dział Administracyjno-Gospodarczy". -Ile mnie czeka jeszcze nieszczęść w życiu?-pomyślał Pawełek i zapukał.

-Panie Kierowniku, tu Pan Wysocki od tych mejli!-krzyknęła Pani Zdzisia*.
-Zapraszam- odpowiedział ochoczo Pan Kierownik, zaprosił interesanta do środka ściskając mu rękę. 
-Czego Pan sobie życzy?- zapytał pobłażliwie. 
Pawełek jednak nie zdążył odpowiedzieć, bo uprzedziła go pani Zdzisia. 
-Podanie od Rektora jest czy nie?-zacharczała. 
-Tak, mam, proszę.- odpowiedział pospiesznie.
 -Ale przecież ono nie jest podpisane przez Pana Rektora, bo Pana Rektora nie ma. No Panie Kierowniku to są jakieś żarty! 
Pawełek się zdenerwował.
-Proszę Szanownej Pani. Chodzi o udostępnienie rzutów architektonicznych, a w podaniu mowa o wprowadzaniu firm zewnętrznych na teren Akademii. To są dwie różne rzeczy!
-Które się ze sobą dokładnie łączą!-odkrzyknęła Zdzisia. 
-Dobrze- zakończył ostro Kierownik- pismo jest, proszę wydać Panu wszystkie potrzebne mu dokumenty. 
-Ale Panie Kierowniku....-załamała się Zdzisia. 
-Pani Żanetko**! Proszę przynieść dla tego Pana te dokumenty! - i kierownik opuścił pokój.
-Ja jestem na Pana bardzo zła, Pan przeszkadza mi w pracy, Pan sobie tu przychodzi i się panoszy jak jakiś... jak jakieś panisko! - Pani Żanetka też nie kryła oburzenia. -I ja mam tak wstać od swojej roboty i dla Pana przynosić jakieś rzeczy!? Toż to nie do pomyślenia!
-Przepraszam, że muszę przerywać Pani pracę, ale naprawdę to bardzo potrzebne materiały.- powiedział, jednocześnie myśląc "pocałuj mnie gdzieś","co za wredny babsztyl" i inne takie.
-Bardzo potrzebne, z pewnością. Ja tam tego Panu nie wydam.- powiedziała i również wyszła trzaskając drzwiami. Pawełek zdębiał dnia dzisiejszego po raz kolejny. Nie wiedział co ma robić, stał w pokoju działu Administracyjno-Gospodarczego z rozłożonymi rękami. Zaparł się w sobie i po chwili wyszedł na poszukiwanie Pana Kierownika.
Zwierzył mu się z zaistniałej sytuacji i był świadkiem rzeczy potwornej! Pan Kierownik zaczął krzyczeć na swoją podwładną, mówił jakieś niezrozumiałe słowa. Pawełek zapamiętał jedno z nich, a była to: NIESUBORDYNACJA.
Pani Żanetka rozwścieczona wróciła do biurka a Pawełek czekał dalej. I czekał tak pół godziny, a ona w końcu wstała, obróciła się, wyjęła z szafy za sobą dwa segregatory i ze słowami których nie chcę tu przytaczać rzuciła je z hukiem na stolik obok. 
-Proszę bardzo!-krzyknęła z furią.
-D...dz...dziękuję.-wyjąkał.
Pawełek był załamany. Kable, szkice szybów wentylacyjnych, klimatyzacji, gniazd i gniazdek, masa niezrozumiałych rysunków o wszystkim- słowem: architektoniczny galimatias. Chciał tylko znać wymiary, ale wiedział, że na pomoc pań nie ma co liczyć, musi działać sam.
Zrobił więc zdjęcia wszystkiemu co tylko i jak najszybciej uciekł z tego miejsca z nadzieją, że już nigdy nie będzie musiał tam wracać.
(Jednak musiał, ale naprawdę nie ma siły, żeby o tym opowiadać.)
(O dalszym rozwoju spraw też nie chce opowiadać.)
(W ogóle nie chce o niczym opowiadać, chce się napić piwa.)
__________________________________________________
*imię z dupy.
**kolejne imię z dupy.

niedziela, 27 marca 2016

Wielkanoc.

Jadę właśnie pociągiem przez około jedną czwartą Polski, wszerz wspaniałej ojczyzny mej, na święta Wielkiej Nocy. Kobieta 6/10, która siedzi naprzeciw mnie ma rozdziawione usta, na dodatek wymalowane różowym błyszczykiem (to to jeszcze jest modne?), jeden paznokieć wymalowany czymś na podobieństwo złotego brokatu i na tymże palcu pierścionek z różowymi diamencikami, reszta paznokci krwistoczerwona. Słuchała przed chwilą "Jutro znowu gonić, biec, latać ponad..." nie żebym oceniał ludzi, ale kurwa; Sarsa w Wielką Sobotę?
Wczoraj byłem na wielkopiątkowym obiedzie w Maku. Nienawistne spojrzenia ludzi wpierdalających masowe ilości Filet-o-Fish w czasie gdy ja wpierdalałem pikantnego McRoyal'a z dwoma kotletami z wołowiny z przedniej ćwiartki sprawiały, że smakowało mi jeszcze bardziej. Za zjedzenie mięsa pójdę do piekła, ale McDonald's podarował mi piękną szklankę, mogłem nawet wybrać wzorek. Babcia zadzwoniła i z wielkim namaszczeniem prosiła, żebym się wybrał do kościoła i żebym jej nie ranił. Jak dobrze pamiętam Wielki Piątek to ten dzień w którym całuje się rzeźbione drewno. Zawsze chciałem być tym ministrantem, który stoi obok tego krzyża i wyciera Jezusowi piszczele szmatką po każdym wiernym. Swoją drogą zastanawiam się dlaczego u licha całuje się nogi, a nie brzuch, albo klatkę piersiową. Albo głowę. Kilka, a nawet kilkanaście lat temu,  kościół parafii p.w. Józefa Rzemieślnika w Koszalinie był na półmetku budowy, a jednym z elementów ołtarza był ogromny krzyż z Jezusem rzecz jasna (swoją drogą bardzo ładnie wyrzeźbionym). Wracając: krzyż owy jeszcze nie był powieszony i leżał na tych kozłach co się na nich trumnę kładzie. I wszyscy do tego krzyża podchodzili i całowali tego drewnianego Jezusa gdzie popadnie, a wyglądało to z daleka jak akt kanibalizmu. Że on tam leży, a oni go jedzą bez sztućców, gryzą po prostu. Z lekka obrzydliwy widok. To był jeden z najbardziej wycałowanych Jezusów jakich w życiu widziałem, a muszę przyznać, że widziałem ich sporo. Mam jeszcze jeden fakt co do całowania Jezusa: moja siostra pocałowała Go kiedyś w... tę szatę, przepaskę tą, kurcze. Dała mu buziaka w majtki.
Dobra, dalej jadę pociągiem, jestem już za Wejherowem, ale miejsca tego o dziwo nie skomentuję. Po mojej prawej stronie, naprzeciw, siedzi kobieta młodsza od tej pierwszej zdecydowanie, ale intelektualnie plasują się na bliskich sobie pozycjach- ta z kolei czyta komiks. Dragon Ball'a konkretnie. Obok mnie siedzi jeszcze jedna kobieta obok której siedzi stary dziad, ale wyszedł przed chwilą na fajkę do kibla. Dziada nie opiszę, bo go nie widzę praktycznie, a laska co chwilę zerka mi w monitor więc też się powstrzymam.
Wczoraj widziałem na Facebooku rzecz genialną i bardzo znaczącą. Otóż fanpage "Biblia Pismo Święte", czyli masło maślane opublikował posta, na który składał się kadr z "Pasji" Gibsona, ten w którym to James Caviezel przebrany za Jezusa opiera się cały zakrwawiony o krzyż. Do ust jego z niebezpieczną dozą kiczu doklejony jest  dymek dialogowy w którym napisane jest, co następuje: "jeśli wstydzisz się mnie to nie dawaj 'lubię to' bo znajomi zobaczą". Umierałem ze śmiechu patrząc na to, umierałem potem raz jeszcze czytając komentarze typu: "Panie! Jakże mogłabym się Ciebie wstydzić!? To Ty mnie ocaliłeś, kocham Cię Panie!" Szapo ba dla tych religijnych fanatyków.
Zauważyłem właśnie, że laska od Dragon Ball'a ma wybrokacone na złoto skronie. Fashion bitch.
Pociąg zatrzymał się już jakiś piąty raz na kompletnym zadupiu, pustkowiu znaczy, tyłek mnie nieco boli, bo siedzę wygięty jak jakiś pałąk, choć miejsca mam o dziwo dość sporo (nie umiem go wykorzystać :/ ).
Różowy błyszczyk wyleciał z torebki i potoczył się pod moimi nogami. Z torebki wyjechał też puder Ewelajn, szminka i tusz do rzęs z Loral Pari (ponieważ jesteś tego warta). Akcja makijaż w pociągu, który trzęsie się jak ręce starego ginekologa wymaga nie lada wprawy i ogromnego doświadczenia. Podziwiam to z jakim skupieniem ta kobieta spogląda w małe lusterko, które trzyma w skulonej dłoni. Akcesoria do tapetowania wjechały z powrotem do torebki, panna wyciągnęła jeszcze olbrzymią Lumię w różowym condomie i poczęła się zwijać. Walizka w żartobliwe rysunki Paryża zjechała na dół. Rzecz stała się jasna- panna mieszka w Słupsku.
A ja kontynuuję podróż z fanatyczką Dragon Ball'a i fanatykiem palenia w pociągowych kiblach. Tak, ta druga laska też wysiadła w Słupsku, musiała zresztą, bo miała trapery na szpilce. Zobowiązujące.
Co do ciekawszych rzeczy i opowiastek z podróży jeszcze, to ostatnio Stargard Szczeciński przechrzcił się na Stargard w czym nie ma nic szczególnego. W pociągach ta drobna zmiana administracyjna spowodowała zakup białej lekko przezroczystej taśmy i zaklejenie wyrazu "Szczeciński" setki razy. Samych pociągów TLK przejeżdżających przez Stargard jest 30 (sprawdziłem), nie mówiąc o EIC, IR, itp. Tyle metrów białej półprzezroczystej taśmy!
Kolejnym faktem pociągowym jest wprowadzenie zamkniętego obiegu w większości wagonowych sedesów. Za zdjęciami pięknych ludzi na torowisku od tej pory nie musi unosić się nieprzyjemna woń.
Zaraz Koszalin, o jeszcze konduktor sprawdza bilety. Podaję mu telefon, a on patrzy pytająco nawet nie wziąwszy go do ręki. Patrzę na niego, żeby jednak spojrzał. Zerknął, powiedział dziękuję i wyszedł przerażony, bo bilety w telefonach, w tabletach mu ludzie pokazują, a on ma tylko swój zszywacz z pieczątką.
Wysiadam z pociągu, w słuchawkach brzęczy "Living next door to Alice", a ja dumny maszeruję przez to pozbawione życia, ducha i polotu miasto. Mam nadzieję, że zniosę te święta w spokoju, więc żegnam się i takich świąt też życzę. A teraz zapalę ostatniego w tych ciężkich dniach papierosa.
Alleluja!

poniedziałek, 14 marca 2016

Ciało

Codziennie, może nie z samego rana, ale jakoś przed południem powiedzmy, rozpoczynam rytuały człowieczeństwa. Ściągam z siebie kołdrę i pozwalam, by dotknął mnie chłód: chłód temperatury pokojowej. Bez zastanowienia odświeżam maila, stronę dwóch banków, klikam głupio w białą literkę "f" otoczoną granatowym kwadratem.
Wślizguję się w klapki, gumowe i też granatowe i wychodzę na zewnątrz zapalić pierwszego tego dnia papierosa. Marynuję sobie płuca mentolową mgłą, chłód podwórza dotyka mnie nieco dotkliwiej. Rękami, które są niesamowicie sine i popękane otulam dużą szklankę z kawą doszczętnie połączoną z mlekiem rozgrzanym w mikrofali przez półtorej minuty. Chmury inspirowane kolorem moich dłoni przetaczają się ciężko po rozgniewanym niebie.
Z reguły nic nie jem, choć czasem tak jak dzisiaj ktoś o dobrym nad wyraz sercu zrobi mi śniadanie. Czasem tego nie rozumiem, bo przecież niczym sobie nie zasłużyłem.
Następnie dotykam stopami zimnej podłogi, zasuwam za swoim nagim ciałem mleczne szkło i trzęsąc się razem z zimną wodą stoję i patrzę na ten rozedrgany spektakl. Potem wszystko się zmienia.
Budzę się. Z każdą gorącą kroplą odbijającą się od moich barków. Z każdą kroplą spływającą po karku, nabieram w płuca kłęby pary i się budzę. Kiedy po kilku chwilach tej orgii kropel chwytam za chromowane uchwyty mlecznych drzwi wiem,  że będzie mi znów zimno.
Więc wycieram to ciało, mocno i najszybciej jak się da. Szorstki ręcznik zostawia na mojej skórze czerwone pręgi, a woda kropla po kropli ginie w splocie nitek. Stawiam stopę na dywaniku, patrzę na odbicie nagiego mężczyzny w lustrze i czasem zastanawiam się czy to co widzę to naprawdę ja. Ale kiedy postać w lustrze ubiera w tym samym momencie te same gacie co ja, no to raczej to musi być prawdą. Nie jestem taki całkiem do niczego, mam kości i mięśnie, włosy, tłuszcz gdzieniegdzie. Jestem takim normalnym człowiekiem.

poniedziałek, 22 lutego 2016

Nagrody i inne pierdoły.

Mój komputer umarł śmiercią nadnaturalną. Ze światem złożonym z zer i jedynek pożegnał się zarówno stary i spróchniały laptop jak i jeszcze starszy, acz pełen życia (do czasu) komputer stacjonarny. Ja, pogrążony w smutku właściciel zawiadamiam o tym fakcie ze łzami w oczach i wielkim bólem dupy.
Próby reanimacji były daremne, usłyszałem tylko wzmożoną pracę głównego wentylatora. Niczym ostatnie tchnienie, łabędzi śpiew. A potem koniec. Sraczka.

Mój stan fizyczny zmienia się za każdym odświeżeniem mobilnej aplikacji banku i, powiem szczerze, jestem bardziej niż wkurwiony, zażenowany i inne przymiotniki.
Zdarzyło mi się wygrać dwadzieścia pięć dni temu Ogólnopolski Konkurs Kompozytorski, a co za tym idzie- zdarzyło mi się wygrać dość ładną, okrągłą sumę z trzema zerami. Gratulacje.

Ale co z tego?
Od dwóch tygodni dzwonię, piszę maile, wydaję zajebiście dużo kasy na połączenia stacjonarne, których nie mam w pakiecie, a to wszystko po to, by kolejny raz usłyszeć w słuchawce jakąś cipę lukrowaną, która nie ma zielonego pojęcia co się dzieje i gdzie właściwie nagroda się znajduje. Znając życie w dupie jakiejś samodzielnej księgowej, starszej księgowej, referenta, kwestora, inspektora, czy kogokolwiek innego kto siedzi i odcina kwitki. Psia mać.

Wydaje mi się, że mam prawo do bycia wkurwionym. Mam prawo stanąć i krzyknąć, że "halo, ja mam w tym roku dyplom, chciałbym coś skomponować, ale uwaga, przecież nie mam kurwa komputera i za coś chciałbym go kupić cholera jasna". Moje wołania odbijają się o ściany księgowości niczym moszna o uda w dni parne i słoneczne, niczym krople wody od kaczki. Poetycko się odbijają, a mnie odbija szajba.

Kot na mnie patrzy jakbym zamordował mu matkę, a ostatnio dałem mu nawet żryć. Niewdzięczny sukinsyn. Pies stoi nade mną i ma w oczach błagalne niewiadomoco. Jakby powiedział to bym mu dał, ale słabo z komunikacją. Kot już na mnie nie patrzy, wrócił do piłowania się po zadku. Ogólnie jest bardzo brzydka pogoda, wprost niesamowicie przygnębiająca. Jest wilgotno i pieniądze nie chcą spływać na konto.

Powrócę do meritum.
Zaraz po gali dowiedziałem się, że pieniążki wpłyną w poniedziałek pierwszego. W piątek dowiedziałem się, że jednak w następnym tygodniu. W owym następnym tygodniu nic nie wpłynęło na moje konto. Powiedziałbym, że raczej magicznie z niego ubywało wylewając się z whisky i spalając z papierosami. I w tym samym "następnym tygodniu" otrzymałem przeprosiny i zapewnienia (bez pokrycia). Wziąłem sprawy w swoje ręce (o czym wyżej), a dziś dowiedziałem się, że "pieniążki (znowu cholerne pieniążki, czuję się jak dzidzia) powinny wpłynąć do końca tygodnia". Powinny. Do końca tygodnia. Kiedy? "Wie Pan... ja bym nie chciała podawać tutaj jakichś ściśle określonych terminów..." Aha. Dzięki wielkie.
Koniec tego tygodnia to dwudziesty szósty lutego. Jeśli się uda, to przyklasnę wszystkim pracownikom poznańskiego uniwersytetu za kliknięcie "wyślij przelew" w ciągu jednego (tylko) miesiąca. Jeśli się nie uda, to znam zakulisową historię UAM-u o dokonaniu przelewu ponad pół roku po należytym terminie. Wielkie szapo ba kurwa.

A, i ostatnia historia.
W związku z powyższymi wydarzeniami fejm wzrósł i musiałem poudzielać wywiadów do gazet. Jednostki dziennikarskie z jakimi miałem okazję współpracować to największe picze wołowe które stanęły na drodze mojego życia. Chylę czoła za gramatykę, interpunkcję, tytuły nagłówków i piękne błędy ortograficzne.
I ostatnie: a cappella pisze się przez dwa "p".

Pozdrawiam,
Odświeżający aplikację mobilną banku, zdruzgotany
Kompozytor. 

Przeinny w Internecie