Nie mogłem jednak zasnąć. Przewracałem się z boku na bok starając się choć na chwilę pogrążyć w marzeniach, odpłynąć choć na moment, zmrużyć oczy... Nic. Usiadłem więc ciałem pogrążonym w mroku, otrząsnąłem się z sennego pyłu i wyszedłem w zimną, księżycową noc.
Silnik samochodu, cichy szept radia i szelest klimatyzacji nie kołysały do snu. Te dźwięki były jak tykanie zegara, który mówił, że wioski i miasta śpią, a droga jest pusta. Księżyc świecił nisko nad horyzontem; mosiężna majestatyczna kula, której jedynym przeznaczeniem było odbijanie blasku słońca. Próżny.
Ciężarówka wspinała się ciężko pod górę, droga kręta jak żmija wiła się pomiędzy ścianami ciemnego, sosnowego lasu. Opuściłem szybę i wychyliłem głowę za okno. Chłód uderzył w twarz, uderzyła też woń nocy, lasu i rosy. Uderzał zapach ciszy.
Zimno.
Zdjąłem buty, przysunąłem fotel jeszcze bliżej szyby i wpatrywałem się w drogę oświetlaną reflektorami. Świat przesuwał się pod nami a my przesuwaliśmy się ponad światem. Na zachód. W stronę próżnego księżyca.
Byłoby kłamstwem, gdybym nie szukał w tym niczego. Szukałem ucieczki, natchnienia i nadziei.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz