środa, 28 stycznia 2015
Sąsiedzi z mojego podwórka.
Są jakby nie patrzeć zupełnie innymi ludźmi.
Faktem jest, że w ogóle się nie znamy.
Widujemy się nieczęsto, mijamy na klatce schodowej.
Zdarza się, że ktoś otworzy komuś drzwi, albo poczeka z ich zamknięciem.
Ale i tak jesteśmy dla siebie zupełnie obcymi ludźmi.
Dzisiaj pewna Pani Józia stanęła za płotem z drucianej siatki, rozejrzała się dookoła kilka razy po czym zaczęła wyciągać z torby olbrzymie ilości pokruszonego chleba. Rozrzucała go dookoła siebie ruchem już bardzo niepewnym, słabym, choć ręce jej już zmęczone i naznaczone plamami to dalej starają się zachować tę płynność. Delikatność ruchów. Może była kiedyś baletnicą? Tancerką? Może tak jak teraz rozrzuca ten chleb kiedyś kłaniała się na scenach świata? Tym razem nie miała publiczności: nie było żadnego gołębia, ni mewy.
Stała tak i wyrzucała pomalutku ten suchy, pokruszony chleb.
Karmiła niebyt.
Idzie Pani Magda. Z synkiem Karolkiem. Ona ma zawsze tak smętnie głowę spuszczoną, nałożony na nią czarny kapelusik, stawia drobne kroki i emanuje od niej smutek. Taki nieprzejednany.
Obok, trzymany za rękę idzie synek. Z tornistrem wypchanym po brzegi książkami, Pani Magda zawsze musi go wręcz ciągnąć za sobą. On zawsze idzie za nią. Jak duch czy cień, jednak zawsze trzymany za rękę. Idzie chodnikiem i stara się nie nadeptywać na linie.
Ona zaś jest wdową. Jej mąż zginął dwa miesiące temu w wypadku samochodowym pod Pruszczem, gdy był już tak blisko domu.
Została sama z ośmioletnim synem.
Ktoś wyrzucił choinkę z dziesiątego piętra. Tancerka bez igieł spadła.
I tyle z tego było.
Pan Mariusz z psem, wielkim owczarkiem, który nieustannie obsikuje ten sam dziurawy i zielony kosz na śmieci. Wabi się Maks. I zawsze śmiesznie macha ogonem jak pogwizduję na niego z góry. A Pan Mariusz uprzejmie się kłania kontynuując przechadzkę.
Mewy nadleciały i trzepocząc skrzydłami biją się o każdy kawałek rozrzuconego po ziemi chleba. Ale Pani Józia już sobie poszła. Smutna i stara.
Pani Krysia szybkim krokiem pędzi do kościoła na mszę. Szerokie obcasy miarowo stukają o chodnik, nie wiem czemu je nosi, przecież ona ledwo co idzie. Zawsze przed moim balkonem spogląda na zegarek i wysuwając do przodu dolną szczękę przyspiesza kroku. Jej regulowana szwedka ma ogumowaną nóżkę i nie słychać jej stukotu. Ominęła choinkę i spojrzała się w górę. Podniosła szwedkę i zaczęła nią pokracznie wymachiwać.
Nie znam tych ludzi. Oni gdzieś tam są, obok mnie, nade czy pode mną. Żyją gdzieś, kąpią się, jedzą chleb z margaryną, włączają odbiorniki i naświetlają się wydarzeniami dzisiejszego dnia. A ja, gdy codziennie na nich patrzę wymyślam ich imiona, nazwiska, ich historie, które są moimi własnymi historiami.
_______________________________________
Ryżu z ulicy nie wyzbierasz gdy raz rozsypany.
Cholerne gołębie wyjadły wszystko.
Został tylko kurz i kamień.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz