Jego włosy opadały bezładnie na czoło.
Gładziłem jedwab ten miękkimi opuszkami palców. Przesuwałem dłonie po drogach żył, błądziłem w gęstwinie bladych włosów, czytałem z jego ciała milionem alfabetów.
Nasze ciała tonęły w mdłym blasku świec rzucających długie, niewyraźne cienie na ściany pokoju. W tym blasku błyszczały spocone jak wypolerowany mosiądz. Krople potu spływające porami skóry były niczym krople płynnego złota. W gęstym od namiętności powietrzu unosił się zapach pomarańczy i goździków. Zapach, który każdym porem skóry wnikał wgłąb, który wypełniał płuca słodkością i namiętnością. Zapach, który biegł żyłami mieszając się z wonią świeżej, gorącej krwi.
Muzyka sfer wypełniała jego i mnie. Wypełniała nas całych sobą wibrując nieskończenie w każdym fragmencie ciała. Muzyka sfer wypełniała przestrzeń, wydostawała się na zewnątrz szczelinami, otaczała świat dookoła, powracała do nas. Słyszalna tylko dla nas, najpiękniejsza, niezapisana przez nikogo muzyka.
To było jak zatrzymanie czasu- stanęły miniaturowe wskazówki w zegarkach ręcznych, stanęły też te olbrzymie przesuwające się ociężale po tarczy na kościelnej wieży. Ziemia przestała się kręcić, ludzie się zatrzymali, wszystko wokół zgasło, umarło, a nasze serca przetaczały krew za te miliony istnień.
My spragnieni siebie jak kropli wody w upalny dzień wypełnialiśmy tę ciszę milionem westchnień.
Opętani przez dzikie żądze splataliśmy ze sobą dłonie, wpijaliśmy zęby w wargi by spijać z soczystych ust miłość.
...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz