środa, 13 sierpnia 2014

Tomaszów Mazowiecki




Wyjazdy, szczególnie te spontaniczne, były, są i będą jedną z najlepszych rozrywek jakie kiedykolwiek w życiu poznałem. Bo jak tu się nie cieszyć, kiedy w niedzielę późnym popołudniem telefon zaczyna dzwonić, a w poniedziałek, również po południu, jesteś już na autostradzie A1 pędząc 160 kilometrów na godzinę w stronę, której jeszcze nigdy nie znałeś? Tomaszów to miejsce na mapie, gdzie kończy się papier i gdzie farba się zmywa- faktycznie. Zaskoczyłem się cichością, ciemnością, mrugającym w tej ciemności szyldem salonu gier "Polskie Las Vegas" pod którym dogorywał jeden z tutejszych pijaczków. Ale powróćmy do początku.
Stary opel vectra, ale za to z instalacją gazową i mocnym silnikiem mknął zarówno dokończoną jak i niedokończoną autostradą, za to na pewno z nieskończoną prędkością. Mijaliśmy setki obcych rejestracji, wypatrywaliśmy tych bardziej nam znanych, uważaliśmy ( a raczej mam nadzieję, że kierowca uważał) na motocyklistów, wrednych kierowców z TIR-ów, słowem: goniliśmy zachód słońca. Gdyby wystarczyło asfaltu i gazu to pewnie powitalibyśmy Kraków, może i Bratysławę?
Tomaszów powitał nas jadowicie zielonym kolorem neonu hotelu Lechia. Miałem mieszane uczucia, ale kiedy wchodząc zobaczyłem na środku stół bilardowy, biegającego pod nogami czarnego kota i rozmawiających głośno w barze obok szalikowców i piłkarzy nieco się uspokoiłem. Zawiłe, pachnące Gierkiem korytarze, lekki zapach stęchlizny, malutkie łóżeczka, ale i telewizor! Rozmiar nie ma znaczenia, przynajmniej w przypadku telewizora. Tym bardziej w przypadku hotelu w którym zatrzymujesz się na jedną noc. I niekoniecznie zamierzasz spać.
Kiedy niecałe dwie godziny przed północą wyszliśmy "na miasto" okazało się, że to nie Sopot. Nie ma Monte Lansino, nie będzie spływu Monciakiem, nie ma klubu, dyskoteki, wszystko jest zamknięte na cztery spusty. No dobrze, w sumie jest poniedziałek. Koniec końców udało nam się znaleźć lokal i jak na ironię losu nazywał się "Sześć na dziewięć". Czyli kawałek Sopotu w Tomaszowie się znajduje. Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy dowiedzieliśmy się, że za piwo mamy zapłacić jedyne sześć złotych. Sześć złotych za piwo. Czasami lubię opuszczone przez Boga i ludzi miasteczka.
Pomyślałem całkiem inaczej, kiedy wracając z piwa zobaczyłem, że Mc'Donald jest zamknięty. Zresztą nie tylko ja byłem niezadowolony z tegoż faktu. Ale jest monopolowy, wódka, piwo, czekolada, suchy chleb dla konia w postaci bake rollsów, woda ( lepiej zapobiegać niż leczyć) i big milki. I szło sobie takich czterech panów, młodych, lub jak kto woli w średnim wieku, jeden w rurkach, drugi w krótkich spodenkach, trzeci nie pamiętam co miał na sobie, a czwarty w długich spodniach z napisem nieodmiennie kojarzącym mi się z trójmiejską Szybką Koleją Miejską.
Wrócili my, pośmiali my się, wypiliśmy i... jakież było moje zaskoczenie ujrzeć na tym samym balkonie co ja profesora Leszka Weresa. Zrobiłem wielkie oczy, w sumie nawet nie kojarzyłem jak on wygląda, ale kto by kojarzył, jeśli normalnie widzisz ubranego jakkolwiek faceta, a tutaj masz przed oczami owszem, też faceta, ale w samej koszulce i gaciach. P..p..pan p..pp.profesor?
Jakże noc mi się skróciła, kiedy tak stałem i rozmawiałem z kimś kto ma pojęcie na wszystkie tematy. Niewyobrażalne to było wręcz i nieprawdopodobne, że człowiek aż taką wiedzą może się pochwalić. Każdy z nas został wymachany wahadełkiem, każdemu z osobna został odkryty rąbek przyszłości. Astrologia. Kosmologia. Kosmologika. Psychokineza. Psychotronika i jakieś inne, dziwne, niezrozumiałe rzeczy, które miałbym głęboko, gdyby nie fakt, że on mówił prawdę. Mówił prawdę o każdym z nas, każdy z nas się bał, czuł nieswojo, kiedy ta prawda wylewała się mimochodem z jego ust. Z ogólnej zabawy i poczucia "ale jazda" nie trzeba było dużo czasu by poczuć się skrępowanym i świadomym, że przecież ten koleś ma rację. Procenty broniły nas przed tą świadomością bardzo walecznie.
Noc pełna wrażeń.
Rano lekki ból głowy, śniadanie w otwartej już restauracji Pod Złotymi Łukami, chęć wybrania się na konie, na rowerki wodne, kajaki i inne takie zwyciężona chęcią wejścia do grot, w których było paskudnie lodowato. Szybki rajd przez tamę do rezerwatu niebieskie źródła, ominięcie skansenu, który jest dobry może dla dzieci i może jak ma się pieniądze i powrót na autostradę. Piwo, sen, czekolada, ciastka hity, bąbolada i już jesteśmy w Toruniu. I już jemy kolejno: krem z borowików w chlebie, chłodnik z buraczków i świeżej rzodkiewki, naleśnikowe spaghetti bolognese, również naleśnikowe spaghetti carbonara, lasagne i naleśniki ze szpinakiem. Miliony zdjęć robionych w japońskim stylu iPadem ( jeśli ktoś chce kupić, to taki jeden fajny ma takiego jednego fajnego do sprzedania), lody amerykańskie, całowanie żab, próba ustania pod krzywą wieżą, spacer nad Wisłą, zdjęcie Kopernika, tankowanie i apiać na autostradę. I apiać do Gdańska. I już dzień się kończy, samoloty startują, przerwa na siku, pierw Gdynia, Sopot a na końcu Gdańsk. A rano do pracy, ale wypoczęty. Choć z chęcią by się jeszcze pomknęło przed siebie.
_____________________
Z Tobą na koniec świata.


piątek, 8 sierpnia 2014

Sopot.

Spokojnie.
Morze gładką taflą odbija błękit nieba. Dym z papierosa sunie w ciepłym powietrzu.
On tu jest, tak blisko przy mnie. Obejmuje ramieniem. Ciepło się robi na sercu.
Zastanawiam się teraz czy tak nie może być już zawsze. Czy nie możemy razem żyć, czekać niecierpliwi, aż to drugie przyjdzie z pracy. Ugotować obiad. Albo zamówić pizzę. Położyć głowę na ramieniu i razem oglądać telewizję.
Tak. Stwierdziłem wczoraj, że jedyne czego mi do szczęścia jeszcze potrzeba to telewizor. No i... może wspólne mieszkanie. Choć czasami myślę, że pourywalibyśmy sobie wzajemnie głowy. Prędzej niż później.
"Klucze leżą na komodzie, zamknij tylko na dolny". Wychodzi.
Ale wraca jeszcze, żeby mnie pocałować i stwierdzić, że powinienem już wstać i umyć zęby.
Dziękuję. 

sobota, 2 sierpnia 2014

Na ziemi, której ja i Ty...

... nie zamienimy w bagno krwi?

Minęło wiele miesięcy, mnie też wiele minęło, czas dla mnie w miejscu przystanął...
Na odgłos kroków po schodach serce wciąż skacze do gardła, że może jednak to on. Moja piękna zagłada.
Ach... Kiedy znowu ruszą dla mnie dni? Noce i dni i pory roku?
Ni żyć już można, ni umrzeć. Wypłakane łzy doszczętnie, oddycham ledwie i z bólem, kością mi w gardle staje powietrze...
Ach... Kiedy znowu ruszą dla mnie dni? Noce, dni, pory roku?
Krążyć zaczną znów jak obieg krwi?
Wiosna, lato, jesień, zima: nic mi się nie przypomina.
I czas po trochu stracony, łzy do końca wylane i cóż zrobić jak tylko... poddać się cicho, poddać bez żalu?
(A tam coś srebrnego dzieje się w dali, w chmurach, słońce wypala bez cienia wiatru. Czekaliśmy na siebie tak długo, a tak krótko przychodzi nam odejść. )
A Ty bardzo rzucasz wszystko w kąt.
Usuwasz to co było w cień.
Myślisz nad tym co, kiedy, jak, kto...
Nie myślisz o tym, że był taki dzień,
Kiedy byliśmy.
Po prostu, bez glorii.
Kiedyśmy byli.

Bliscy sobie, teraz? 
Wiele bym oddał za ten czas... stracony? Za chwile szczęścia, których było wiele. Za czas, za miejsce, za świt, za Ciebie. Choć Ty niewiele już mówisz, ucichłeś.
Ratunku! Się echem odbija od ścian.
Ratunku! Wołam, choć nikt mnie nie słyszy.
Stłumiony bólem krzyk, może rozpacz... Rzekłbyś: przejściowa. Za dzień, trzy, miesiąc może już będzie inaczej, już będzie ktoś inny. Ale wiem, kto wczoraj obudził się tutaj. Kto obok spał i spokojnie oddychał. Kto zagarnął ręką i przysunął do siebie. To był ten, co kochał.
Był ten co kochał,
Był, co ja kochałem.
Był ten co kocha,
Był, co kocham nadal.
Gwałtownych uciech i koniec gwałtowny, niewielka radość, potem wybuch żalu. 

Ale najgorsze... nie ma najgorszego. Czuję wszystko ciemno, zimno, szaro.
A serce z trudnością ale nieustannie przetacza to, co przy Tobie wrzało,

Przetacza krew, rozpaloną miłość, której teraz brakuje, której jest za mało.
Bo był ten, co kochał i co ja kochałem.
Bo był ten co kocha, jak ja kocham nadal.

_________________________________________
Je suis naif. Je suis naif. Je suis naif. Je suis naif. 




Przeinny w Internecie