Wsiedliśmy razem do jednego z tych starych autobusów, który po wybojach zdążał wgłąb Mazur. Nie jechaliśmy zbyt długo; podskakiwaliśmy jedynie w rytmie wybijanym przez dziury na drodze. Autobus zatrzymał się w szczerym polu. W zasięgu wzroku nie było nic prócz łąk zarysowanych w oddali ciemną linią lasu. I tylko spróchniały drogowskaz wskazywał drogę do małego hoteliku o wdzięcznej nazwie "Szczęście". Rozejrzałem się wokół, zatrzymując wzrok na znikającym już w oddali autobusie. Z kieszeni wyciągnąłem pomiętą paczkę papierosów.
Franek spojrzał na mnie z niesmakiem.
- Znowu będziesz palić..? Przecież mówiłeś, że jak będziemy na miejscu to...
- Jeszcze nie dotarliśmy, Kochany. - smugą dymu owiałem stojącą przy nim tabliczkę, która informowała o tym, że czeka nas jeszcze pięć kilometrów marszu. - To ostatni, obiecuję.
- Zawsze tak mówisz.
- Wiem. - odpowiedziałem i pocałowałem go w czoło.
Martwił się o mnie i dawało mi to radość. W końcu znalazł się na tym skrawku ziemi ktoś, kto nie wytykał mi zbyt bujnej grzywy włosów, głupkowatej koziej bródki, wiecznego obrażalstwa. Po prostu lubił mnie takim, jakim byłem naprawdę. Może nie tylko lubił..?
Chwyciliśmy walizki w ręce i pomaszerowaliśmy wgłąb lasu. Pogoda dopisywała- słońce zataczało coraz szersze kręgi nad horyzontem, z każdym dniem robiło się coraz cieplej. Maj dawał o sobie znać zielonością, śpiewem ptaków i kwitnącymi kasztanami. Zawsze lubiłem wiosnę. Dawała nadzieję, za każdym razem większą, za każdym razem wiosna wybuchała we mnie nowym życiem w kolorach zieleni.
Uśmiechnąłem się. Franio spojrzał na mnie podejrzanie.
- Coś nie tak?
- Nie. Wszystko w jak najlepszym porządku.
- Wiosna, co?
- Yhym....
***
Rozumiał mnie, to też w nim kochałem. Nie musiałem mówić nic, a on doskonale wiedział co mam na myśli. Nie musiałem tłumaczyć mu niczego, no, może oprócz tego dlaczego klawiatura fortepianu wygląda tak, a nie inaczej. Zresztą... nie było mu to szczególnie do szczęścia potrzebne.
Franek był mechanikiem samochodowym. Codziennie rano dojeżdżał do pracy swoją starą Skodą i nigdy nie miał czasu jej naprawić. Ale jak to mówią "szewc bez butów chodzi". Traktował ten samochód jak świętość, a większość i tak już niewielkiej ilości wolnego czasu spędzał w garażu. W swoim roztargnieniu gubił wszystkie narzędzia potrzebne do pracy, które ja znajdowałem potem między poduszkami na kanapie, w szufladzie na sztućce czy w kieszeni spodni zwiniętych w kulkę i wrzuconych do prania. Starałem się wszystkie te zagadkowe szpargały odkładać w jedno miejsce, niekoniecznie dla nich przeznaczone. Słysząc potem pytanie "Kochanie, nie widziałeś mojego ściągacza dwuramiennego?", odpowiadam przeważnie "To to duże i metalowe, które znalazłem dzisiaj rano w lodówce..?" i nie czekając na odpowiedź mówię "W garażu, na stoliku przy oknie". I tu między trzaśnięciem drzwi, a tupotem stóp na schodach do garażu słyszę stłumione nieco "Dzięki! Kochan jesteś!". Ot i cały Franek.
Czasem gdy wstanę rano i po prztyknięciu czajnika na kawę idę swoim zwyczajem się ogolić, wchodzę do łazienki, patrzę na umywalkę i oczom nie wierzę. Otwieram drzwi od piwnicy i drę się w nieba głosy : "Franciszku, synu Mieczysława! Co to za smar na umywalce..!?". I wtedy u dołu schodów zza futryny wychylają się wielkie niebieskie oczy, które ze skruchą patrząc wtórują ustom mówiącym "Jeszcze tylko...". "Teraz". I na całe szczęście to ja, a nie Skoda, jestem teraz najważniejszy.
***
Coś zaszeleściło między drzewami. Franek z całych sił klasnął w dłonie i oczom naszym ukazała się młoda sarenka, która ułamek sekundy później zniknęła w gęstwinie świerków. Franek, ni stąd, ni zowąd, zaczął gwizdać "Serce w plecaku" i przyspieszył tempo marszu.
- Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale to ja mam najcięższe walizki. Ogłaszam przerwę na...
- Nie na papierosa!
- Na czekoladę.
- Na czekoladę! - krzyknęliśmy równocześnie i sekundę potem siedzieliśmy na zmurszałym pniu, pałaszując Nussbeisser'a i wsłuchując się w szum drzew. Gdzieś z głębi lasu powiało chłodniejsze powietrze. Niedaleko musiało być jezioro.
Czekolada skończyła się dość szybko. Franio umorusał się cały, więc pocałowałem go czym prędzej, by nic, jak mamusia uczyła, się nie zmarnowało. On też nie pozostał mi dłużny. Wyglądało na to, że obaj byliśmy dobrze wychowani.
Przez las szło się bardzo przyjemnie. Cień drzew dawał wytchnienie od słońca, gdzieniegdzie wśród mchu przemknęła jaszczurka, dalej szeleściło w buczynie, a w oddali słychać było stukot dzięcioła. Faktycznie za pagórkiem naszym oczom ukazało się małe jeziorko, którego gładka tafla odbijała złote słońce. Spojrzeliśmy na siebie.
- Nieeee...
- Takkk..!
Na niewidoczny sygnał ruszyliśmy w dół zostawiając na drodze walizki, po drodze zaś gubiąc coraz to intymniejsze części garderoby. Franek był pierwszy. Ja niefortunnie nadepnąłem na szyszkę zaraz po zdjęciu prawego buta i zostałem w tyle.
- Nie ociągaj się! - usłyszałem z dołu.
- Już! Juuuuż, psiakrew, ała! - albo to on był nieczuły, albo to ja nadwrażliwy, ale nie dało się przejść do jeziora jak tylko przez ściółkę upstrzoną szyszkami; tylko spacer po klockach Lego mógłby się z tym równać.
Woda była lodowata, nic dziwnego, skoro jeszcze parę tygodni temu wszędzie zalegał śnieg, a samo jeziorko było zapewne skute lodem. Zaczęliśmy się chlapać bez opamiętania, jak małe dzieci i rzucać się na siebie, żeby w końcu zanurzyć się po głowę w wodzie i złączyć sine usta w pocałunku.
Trwalibyśmy tak wieczność całą, gdyby nie fakt, że coś mnie ukuło i szarpnęło za plecy.
- Co do chole... - zacząłem i obróciłem się. Poczułem spływającą po plecach stróżkę krwi. Na wodzie, najzwyczajniej w świecie unosił się mały, kolorowy spławik. Przejechałem wzrokiem po tafli jeziora. Na mostku, nieopodal nas siedział starszy facet ubrany w wędkarską kamizelę, wodery i śmieszny oliwkowy kapelusz.
- Oszalałeś pan..? - wrzasnął znienacka Franio. Mnie tak jakby zatkało, zastanawiałem się nad rozmiarem zniszczeń na własnych, osobistych plecach.
- A pan żeś nie oszalał..? Kto to widział, żeby dwóch facetów się pluskało jak baby? I to na początku maja, jak woda lodowata? Przecież mnie ryby płoszycie! - Zastanawiało mnie jedno. Gdzie jestem i czemu ów człowiek jest tak cudowny że z jego ust nie spłynęło do nas lustrem wody to cudowne i tak ogólnie powszechne słowo pe...
- Pedały jedne! - Myliłem się. - Nazad do tej Warszawki sobie jeźdźcie! I normalnie żyć ludziom dajcie, bo to wstyd dla kraju naszego!
- A sam pan sobie... -zaczął Franio, ale uciszyłem go ruchem ręki.
- Polemika jest niezbyt wskazana. Chodź, zimno mi już. I z pleców mi leci.
- No, ale przecież...
- No chodź, Francois.- i nie odezwał się już ani słowem. Łypnął tylko raz czy dwa na faceta z mostku, odwrócił się plecami i razem ze mną w powrotnym przemarszu przez szyszki jął zbierać ze mną nasze ubrania. Na drodze, wyciągnął z walizki chusteczki i przetarł mi ranę. Zapiekło.
- W hotelu Ci to opatrzę, mam wodę utlenioną w kosmetyczce.- powiedział i dał mi całusa.
- Dziękuję, kochany jesteś, wiesz? I się nie przejmuj starym dziadygą. - również odpowiedziałem mu pocałunkiem.
- Wiem, ale przecież to...
- Zmieńmy temat, ten się pojawia zbyt często.
- Masz rację, dobrze. A pamiętasz tę piosenkę o harcerzach..? - i zaczął śpiewać i podskakiwać wesoło, ciepło mi się zrobiło i nawet plecy przestały dawać o sobie znać. A w głowie był tylko szum drzew, śpiew ptaków, szemranie piasku pod butami i śpiew Frania "Raz dwaj harcerze mali..."
____
c.d.n.