środa, 25 listopada 2020

27

Dzień dobry, żyję.

Tym razem z deka inaczej, z deka gdzie indziej, wszystko się wywaliło do góry nogami. Albo brzuchem. Albo fiutem. Tak, jakżem to sobie w ostatnim wpisie powiedział.
27 urodziny przeżywam w Londynie.
27 urodziny obchodzę w chorym czasie lokalnych strajków i globalnych pandemii pijąc mimozę na dachu jednego z tutejszych wieżowców. Pierwszy raz w życiu nie pójdę w ten dzień na cmentarz.
Ten dzień zawsze mnie zmusza do refleksji, chociażby takiej najkrótszej. Że znów rok więcej, rok dłużej, rok krócej, rok zysku i rok strat. Że pędzi ta karuzela, choć wszystkim coraz mniej do śmiechu, że pierdolnie to wszystko, już za chwilę, już za moment i zostanie po nas pył.

Uciekłem z Polski. Uciekłem nad ranem, 22 czerwca. Wrzuciłem na pakę mój cały dobytek: pianino, rower, parę koszul i gaci, pocałowałem matkę na pożegnanie, zatrzasnąłem drzwi i pojechałem. Granicę przekroczyłem o zachodzie słońca; odbijało się czerwienią od płynącej spokojnie Odry. Odbiło się też pewnie od płynącej po moim policzku łzy. Spojrzałem w lusterko - za mną była już noc. Autostrada. Berlin. Magdeburg. Hanower. Spałem chwilę gdzieś za Dortmundem. Holandia. Belgia. Leniwi policjanci na granicy z Francją. Psy goniące uchodźców po porcie w Calais. Śnieżnobiałe klify w Dover. M20. M25. Czyste niebo, 30°C. Po trzydziestu sześciu godzinach dotarłem do Londynu.

Czy w to, że jestem w stanie rzucić wszystko i wyjechać ktoś jeszcze wierzył? Nie.
Zbyt wiele czasu minęło, zbyt często o tym mówiłem. Że praca do kitu, że w Polsce to się ciężko żyje. Że pierdolę to, że uciekam. Ja sam nie byłem w stanie w to uwierzyć do momentu w którym trzasnąłem drzwiami auta, albo nawet później, kiedy zapadał zmrok a ja przekraczałem granicę z Niemcami. Z plecakiem pełnym kanapek z kotletami, kabanosów w paczkach i czekoladowych wafelków.

I stało się: Londyn. Wszystko jest tu inne. Ruch lewostronny, więc mimo wskazówek i tak nie wiem gdzie patrzeć, gniazdka jakieś takie przekombinowane, a ich brak w łazience doskwiera dość mocno, dwa krany przy umywalce wywołują ze mnie za każdym razem dość głośne westchnienie, brakuje mi klamek w drzwiach, choć jeszcze się nie zdarzyło bym się zatrzasnął na amen, gwinty żarówek są trochę dziwne, ale wyposażony w milion złączek, przełączek i innych wihajsterków poradziłem sobie całkiem znośnie, wody z kranu się tu nie pija i prawdę mówiąc nie będę próbować, okna otwierają się na zewnątrz i czort jeden wie jak je od tej zewnętrznej strony umyć. I wiem, że choć brzmi to jak litania żałości nieprzemierzonych, to nie taki jest zamysł. Wody w Tamizie trochę upłynęło, a ja przywykłem do brytyjskich odmienności. Po prostu: wszystko jest inne.

I ten, kto myśli, że to koniec tramwajowych historii czy falowcowych opowiastek niech wie, że w Londynie zaparowane szyby czerwonych autobusów też skrywają za sobą zmęczonych ludzi, ich myśli, westchnienia i historie. Czasem myślę, że chciałbym je wszystkie poznać, a czasem nie obchodzi mnie to wcale. Niech pamięta, że tutaj jesienne liście też kleją się do chodnikowych płyt, słońce z rzadka przebija się przez ciemne deszczowe chmury, że mży. Że listopad wita porywami wiatru, gałęzie kładą się pokornie, a po parkach i ulicach latają reklamówki. A ileż to historii kryje się w pędzących pod ziemią, głośnych jak pierun pociągach metra..?




poniedziałek, 6 stycznia 2020

Two thousand and twentieth

Kilkadziesiąt otwartych kart w przeglądarce internetowej uświadamia mi jak wiele rzeczy potrafię zacząć, a jak niewiele skończyć. To samo tyczy się dolnego paska ekranu komputera na którym widnieje kilkanaście ikon, które niedługo, wraz z wyłączeniem komputera, odejdą w niepamięć.
Kilkadziesiąt kart.
Serial, wikipedia (poszukiwanie odnośników dotyczących serialu, których nie rozumiem), kilka innych kart wikipedii i artykułów w internecie, big cock, hairy porn, massive thick dick player (?), tłumacz i blogger to te najważniejsze z nich.

Dziś nad ranem znów zostałem sam.
I myślałem, że będę płakać, kulić się w sobie, owijać kołdrą, lecz nie. Cieszę się. Cieszę się na następne spotkanie, choć nawet nie wiem kiedy nastąpi. Cieszę się, bo ufam, wierzę i wiem, że niedługo wszystko ulegnie zmianie, wywalimy wszystko do góry brzuchem, nogami, mordą, czymkolwiek i będziemy. Po prostu będziemy razem.

Minione dni: święta, czas poświąteczny, sylwester i nowy rok były dla mnie czymś zgoła niesamowitym. Miałem przy boku moją powiększoną już rodzinę - matkę, siostry, szwagra, mojego chłopaka. Wiele rzeczy chciałbym z tego czasu zmienić, lecz nie miałem na nie wpływu. I stwierdziłem (mądrze), iż  nie będę się nimi przejmować. I odpocząłem. Odpocząłem na tyle, żeby móc niedługo z czystym sercem powiedzieć szefowej, że ma wypierdalać. Że jest wredna, arogancka i chciwa. Że nie doceniła tego co robię, więc teraz niech radzi sobie sama. (I swoją drogą okrutnie chcę to zobaczyć, choć raczej nie będzie mi dane).

Chciałbym się zaszyć pośród tych jezior, wzgórz, pagórków i lasów. Wśród ognia w kominku, spacerów, strachu o ciemność i polskiego radia. Zaszyć w spokoju i tej ciszy, która czasem nas przeraża choć obaj wiemy, że jest spokojem do którego po prostu musimy przywyknąć. I niech pękają mury - naprawimy je. Niech korniki zżerają nam podłogę - będziesz je mordować. Niech ptaki wysypują ziarno - będziemy karmić dalej. Niech samochód w błocie ugrzęźnie na amen - nie będzie nam to przeszkodą.Niech pękają szyby..!
Nie. Lepiej żeby nie pękały.
Ciche to miejsce i spokojne, z dala od wojen i pośpiechu czasu. Znajdźmy tylko środki (a wiem, że znajdziemy) i będziemy smakować, oddychać, żyć.

Wszelkiej Pomyślności.
2020.

Przeinny w Internecie