Jestem totalnie zmęczony.
Requiem Mozarta obija mi się właśnie o uszy i nie przynosi spodziewanych efektów.
Praca, praca, praca... Jak tak sobie myślę, to myślę (sic!), że każdy z was chciałby mieć szefową, która:
- każe pracować przez cztery dni i daje jeden dzień wolnego z łaski swojej po czym każe pracować kolejne cztery dni ( w tej totalnej pizgawicy po dziesięć godzin dziennie).
-na trzeci dzień po czterech dniach i tym jednym wspomnianym wolnym każe jechać do Sopotu melexem z Westerplatte ( zajebista adrenalina- zastanawiasz się czy dojedziesz, czy też po drodze coś pierdolnie) na obsługę przeogromnej imprezy jaką były Artloopy. Jesteśmy na miejscu, skaczemy szukając gniazdek coby te melexy podładować. ( O dziwo po drodze nic nie pierdolnęło). Po czym ( czyli krótkim ładowaniu) udajemy się na wskazaną przez szefową ulicę Polną w oczekiwaniu na klientów. Jest dwudziesta- pracuję już jedenaście i pół godziny. Klienci się nie zjawiają- więc trzeba do szefowej zadzwonić i zapytać gdzie są.
Szefowa zdębiała.
- Jak to na Polnej, mówiłam, że na Morskiej!
Tak, mówiłaś, sobie w duchu powtarzałaś niestrudzenie. Kurwa. No to jedziemy na Morską. ( Przecież to tylko prawie drugi koniec Sopotu).
Klientów czeka sztuk dziesięć. Z trzech wózków zapełnił się jeden i to nie w całości. Czekamy dalej.
Do następnego wchodzą ludzie, a potem przesiadają się do mnie. Da fuck?
Podchodzę do Grzesia i pytam się o co chodzi.
- No (...) powiedziała, że trzy wózki są niepotrzebne i mogę jechać do domu.
Teraz ja zdębiałem. Kuźwa mać, was wszystkich niech dunder świśnie. Dziad pracuje od dwunastej, czyli pieprzone osiem godzin, a ja dalej mam cisnąć? Chuj, jedź pan w chuj.
Jadę z klientami. Nie ważne, że tylko orientacyjnie wiem dokąd. Ale jakoś dałem radę.
Wysadziłem ludzi, kula lustrzana rzucała na ulicę białe zajączki. Fajnie. Zapierdalam dalej.
Jedna pani wróciła ze mną, jakoś miło rozmawiało jej się ze mną o falowcach (wtf).
Nagle pośród nocy dzwoni telefon.
Oliwer.
Chyba przeczuwam najgorsze.
- Cześć, klema mi poszła. - kurwa, kurwa, kurwa - jak możesz to podjedź po akumulator, mostek i klucze. A, i te haki żeby akumulatory wyciągnąć.
- Robi się. - Fuck, dlaczego teraz.
Jadę po te pierdoły, szefowa dzwoni.
- Grzesiu pojedzie, nie musisz jechać.
- Ale ja już tu jestem.
- No to musicie to ogarnąć, bo ja jestem poza Gdańskiem. - tak jest Pani Porucznik.
Władowałem na pokład ciężki jak młode słonia akumulator, w grzęzawisku znalazłem jakiś zjełczały mostek i stanąłem na poszukiwaniu kluczy. Trzynastki i piętnastki.
(...)
Nie chce mi się opowiadać telefonicznej wojny pomiędzy szefową, a jej dwoma podwładnymi. Było źle, było nieogarnięcie jedno wielkie, szlag mnie o mało nie trafił. Jakieś klucze w końcu się znalazły, ale muszę przyznać, że zaopatrzenie w narzędzia w tej firmie wykazuje poważne braki. Co najmniej poważne ).
Koniec końców wymieniliśmy akumulator, zjechaliśmy do bazy. Namordowaliśmy się jak dzikie osły podłączając za krótkimi kablami trzy melexy i "wyszliśmy" z pracy. Przed naszym nosem przejechała eskaemka, następną mamy za pół godziny.
( O organizacji przedsięwzięcia tez nie chcę mówić nic. Trzy
trzynastoosobowe busiki potrzebne były do przewiezienia dokładnie
dwudziestu trzech osób).
Wcale nie czułem się z tym niekomfortowo, na pewno przyda mi się pięciokilometrowy spacer po trzynastu godzinach pracy.
Przecież nie muszę wstać po siódmej, jechać do tego beznadziejnego miasta kolejką z samego rana tylko po to, żeby zwieźć to gówno na czterech kółkach z powrotem na legendarny półwysep Westerplatte i spędzę w pracy znowu dwanaście godzin.
(...)
Kiedy już to zrobiłem i piątek dobiegł końca a telefon zawibrował w kieszeni prawie się rozpłakałem.
- Czy mógłbyś wziąć jeszcze weekend? Bo Daniel się rozchorował...
________________________________________________
Pozdrawiam tych, którzy pracują cały czas. To w nas nadzieja.